Odłamek


Jeśli liczysz na coś moralizatorskiego, albo coś zabawnego to tutaj nie będzie ani tego pierwszego, ani drugiego. Ten Wywód będzie tyczyć się jedynie mnie i mojego spojrzenia na świat. 

Od kiedy pamiętam, byłem bardzo wrażliwy i empatyczny. Wciąż z zażenowaniem wspominam swój płacz na lekcji bibliotecznej w podstawówce przy czytaniu Królowej Śniegu, kiedy Kaj przez odłamek lodowego zwierciadła stał się nieczuły na miłość swojej przyjaciółki. 

Może aniołem nie byłem, ale zawsze starałem się pomagać i nie być zbytnio mendą w życiu innych. Miałem zasady. Nie byłem materialistą. Robiłem tak, jak należy. W wielu chwilach czułem się przez to wyobcowany i samotny. Byłem tym dzieckiem, nad którym bardzo znęcali się w szkole, a że sam nie byłem w stanie się bronić ani słowem, ani czynem to gdzieś wewnątrz mnie od zawsze czaiła się depresja. Bywało lepiej, bywało gorzej. Rzadko jednak pozwalałem sobie na beztroskę i uczucie rozluźnienia. Miesiącami chodziłem spięty i do dziś umiem na życzenia odtworzyć to uczucie ciężaru na żołądku, które mi wtedy towarzyszyło. Pomagało mi uciekanie w świat wyobraźni - tworzenie scenariuszy przeróżnych historii i pisanie. 

Ten odłamek depresji gdzieś w moim sercu jednak kiełkował za każdym razem, gdy ktoś mnie zawodził, gdy okłamywał, a przede wszystkim kiedy odchodził. Za każdym razem mierzyłem się z brzemieniem bezsilności, które każdemu czasem towarzyszy. Miałem jednak wrażenie, że mnie dotyka ono bardziej - że życie mnie przeklęło, a cały świat jest przeciwko mnie. 
Między innymi w wierszu Dla Niej wspominam jak po wielu latach od odejścia mojej przyjaciółki, ja nie mogę pogodzić się z tym, że nie ma jej już w moim życiu, choć miała być... Obiecywała, że pozostanie. A ja przecież nie zrobiłem niczego, co mogłoby usprawiedliwić jej zachowanie. 

Z czasem zacząłem łamać swoje własne zasady. Takie małe rzeczy wymykały mi się, kiedy nauczyłem się pozwalać sobie na odrobiny zapomnienia. Niezmienne jednak było to, że byłem zawsze pomocny i godny zaufania. Wewnętrznie jednak wymagałem tego samego, ale nie zauważałem tego. Przez to wymagania, jakie stawiałem przed innymi bywały... wysokie. Przez to odchodzili kolejni, a odłamek depresji kiełkował.

Gdy pojawiły się pierwsze miłosne (nierozczarowania) przykrości, a z roku na rok przybywało ich i przybywało, to odłamek depresji poniekąd zaczął mi paraliżować serce. Zacząłem się dystansować, uciekać i z otwartej książki stawać się niedostępną warownią. 

I mógłbym rozbijać to na części pierwsze, ale był to proces tak powolny, że z mojego punktu widzenia praktycznie niezauważalny. Wychwytywały to osoby, które znały mnie mniej i spotykały mnie rzadziej lub nowo poznani. Nie mogli zrozumieć, czemu - paradoksalnie - najbliższe mi osoby traktuję najgorzej.
Co znaczy najgorzej? Stałem się zimny i zdystansowany emocjonalnie pod ich względem. Wtedy jeszcze starałem się to tłumaczyć... Ale po śmierci mojej babci sprawy potoczyły się dynamiczniej niż kiedykolwiek. Depresja, która latami bardziej lub mniej dawała o sobie znać, absolutnie przejęła władzę nade mną i sprawiła, że wszystkie powolnie postępujące procesy wystrzeliły. 

Moi bliscy zostali poddani próbie lojalności, której sam bym nie przeszedł, jakby ktoś mnie jej poddał. Ostała się jedna osoba, którą kolejne lata traktowałem jak szmatę. Po pójściu na przymusową terapię i braniu leków od zawsze skrywana we mnie natura się uwolniła. Nareszcie poczułem luz. Nareszcie się nie spinałem i przestałem się stresować. Uwolnił się mój Mister Hyde, z którym lata temu powinienem się złączyć. Przejął władzę nade mną, zastępując strach, smutek i wstyd gniewem i nienawiścią. 
Łamał wszystkie zasady, tak jakby stało się to jego challengem i w ten sposób psuł wszystko, co budowałem przez całe życie. Do tego stopnia, że nie zależało mi już na niczym, jednak w inny sposób niż miało to miejsce do tej pory. 

W końcu terapia zaczęła przynosić efekty, zacząłem zauważać to, co było i jak jest teraz, a także rozumieć, dlaczego tak się stało. Podłóż było wiele, ale spośród najważniejszych było:
ciągłe napięcie i stres,
a także straty bliskich.

Poznałem w terapii chłopaka, który był przedostatnią osobą, której zaufałem w ostatnich latach. To była najbardziej dojrzała emocjonalnie relacja w moim życiu. Była na tyle dojrzała, że w końcu stwierdził, że czuje, iż nie robi postępów u siebie i doszedł do wniosku, że ta poważna i dojrzała przyszłość zbyt go przeraża. Nie byłem przy nim nudziarzem - żeby nie było - zwyczajnie starałem się być najlepszą wersją siebie... I chyba to było po raz kolejny za wiele. 

Od tamtej pory, z jednej strony pracowałem nad sobą jeszcze bardziej, ale z drugiej strony utraciłem kompletnie połączenie ze swoimi emocjami. Została tylko ta wściekłość. Czułem się jednością z wewnętrznym Mister Hydem. Staliśmy się symbiozą, w której dałem mu władzę nad swoimi uczuciami. On zaś zamknął je gdzieś głęboko, bo przez te lata za bardzo ich wszystkich używałem w swojej sentymentalności. Został gniew, radość i szczątkowo smutek. Wciąż traktowałem tę jedyną osobę, której na mnie zależało jak szmatę. Przestałem już się przed kimkolwiek usprawiedliwiać

Ostatnio nastąpił przełom. 

Chyba wszystkie swoje zasady życiowe już pogwałciłem i łamanie kolejnych stało się niemożliwe, zaś tych samych - przestało być satysfakcjonujące. Odcięcie od emocji i uczuć zaczęło być dla mnie faktem oczywistym, ale lepsze było moim zdaniem życie bez strachu, który wiecznie mi towarzyszył, nawet jeśli wraz z jego odejściem nie mogłem cieszyć się i smucić na całego, ani nikogo kochać. To była cena pozbycia się wiecznego lęku o stratę, napięcia i walki z bezsilnością. Nie czułem życia całego, a jedynie w tej bezpiecznej strefie. Częściowo satysfakcjonującej. Za to całkiem bezpiecznej.
Wraz z odcięciem się od uczuć permanentnie straciłem wenę do pisania, jak również ambicję, by pracować i rozwijać się.

Minęły dwa lata? Prawdopodobnie coś w tym stylu. 
Nareszcie, któregoś dnia w szczerej rozmowie wewnętrzny Doktor Jeckyll przełamał dotychczasowy wewnętrzny kompromis z Hydem i na myśl o tym najgorszym, co by mogło spotkać moją przyjaciółkę rozkleiłem się. 
To nie był płacz determinacji i desperacji przez wściekłość spowodowaną niesprawiedliwością, jaką zgotował mi po raz kolejny świat. To były łzy strachu i miłości, których bardzo dawno nie doświadczyłem. W tej szczerej rozmowie zostałem przyciśnięty do ściany, aby nareszcie podjąć decyzję o zmianie sposobu, w jaki żyłem - rozmrożeniu serca i dopuszczenia do głosu strachu, ale i innych tłumionych od dawna emocji. 

Takie rozmowy i decyzje bywają oczywiście jednorazowymi deklaracjami, ale przyznać muszę, że tamta sytuacja jednak coś we mnie ruszyła i faktycznie zacząłem postrzegać rzeczywistość trochę inaczej niż w ostatnich miesiącach, a nawet latach. 

Myślę, że stało się to możliwe, przez częsty kontakt z... małym pieskiem. Jeszcze tu o tym nie pisałem - a zdałem sobie sprawę, że to całkiem niegłupi pomysł na wpis - a mianowicie przygarnąłem szczeniaczka i terapia behawioralna z tym zwierzęciem stworzyła mi wręcz niepowtarzalne warunki do otwarcia swojego serca na... nowe.

Być może moja rola Kaja z Królowej Śniegu się powoli kończy? Wewnętrzny Hyde jednoczy się z Jeckyllem, odłamek magicznego zwierciadła siejącego nieczułość i depresję nareszcie topnieje, a ja nareszcie wracam (chyba) do życia w pełnym wymiarze uczuć.
Bardzo chciałbym, żeby tak się stało. Bardzo bym chciał, aby moja wena wróciła, bo to najgorsze co wraz z emocjami, mógł odebrać mi Hyde.



Komentarze