Postaraj się zachcieć

Pisałem kiedyś o dążeniu do perfekcyjności i tym, że jest to istne piekło na ziemi. Zdania nie zmieniłem, ale dziś nawiązuję do tamtego wywodu, chcąc podłubać w podobnej tematyce. Sporo też wywodziłem się o tym w Zawiść, kołczing i obsrana wycieraczka - btw. jednym z moich ulubionych wpisów i ten tekst też ma tu spore znaczenie, a raczej moje opinie w nim opisane. 

Teza na dziś: Syndrom fałszywej nadziei doprowadza nas do wyuczonej bezradności, która nawet nie sąsiaduje, ale mieszka - i często razem sypiają - z prokrastynacją. 

Jest to wniosek, który momentalnie nasunął mi się dziś podczas lektury książki radka kotarskiego. Do tego doszła też refleksja dotycząca mnie samego. Padłem dwukrotnie ofiarą syndromu fałszywej nadziei. Jeśli chodzi o wyuczoną bezradność, to nawet moja terapeutka powiedziała, że gdzieś takową nabyłem. Co do prokrastynacji to akurat jest ona ogólna i powszechna więc przemilczę jej obecność w swojej codzienności. Liczy się to, skąd ona wynika, a w moim przypadku genezą jej jest ewidentnie syndrom fałszywej nadziei.

Co to takiego? Przytoczę cytacik:

Czytelnik kupi [...] fałszywą nadzieję - a ta może spowodować u niego trwałą szkodę zarówno na ciele, jak i umyśle. Ma to nawet swoją naukową, mało zaskakującą nazwę: "syndromu fałszywej nadziei" (ang. false hope syndrome). Chodzi w nim o to, że ktoś oczekuje jakiejś dobrej zmiany w swoim życiu, próbuje używać metod opisanych w przeróżnych materiałach samopomocowych, jednak ponosi porażkę i zniechęca się do dalszych działań. Tego typu pętla może powracać kilkakrotnie, za każdym razem negatywnie wpłuwając na samoocenę, poczucie własnej wartości i emocje. Ktoś łatwo może wtedy dojąść do prostego wniosku: Jak bardzo muszę być beznadziejny skoro zastosowałem wszystkie zalecenia, a nadal nie mam miliona dolarów na koncie? [...]"

W moim przypadku kilkukrotnie miałem do czynienia ze wmawianiem mi, że za mało się staram i, że sam jestem odpowiedzialny za swoje porażki. Jest w tym ziarno prawdy, ale traktowanie tego przekazu zgodnie z jego zamierzonym przeznaczeniem jest zajebiście szkodliwe. Kilka takich sytuacji wbiło mi się w pamięć. 

1. Gdy nie potrafiłem odbezpieczyć samemu zabawkowego plastikowego karabinu z jakiegoś odpustowego straganu. Wtedy mój ojciec się na mnie wkurwił, że jestem cipą. 

2. Gdy z matką wynosiliśmy szafę z salonu i nie dawałem rady jej unieść w górę, przez co spadała nam praktycznie na stopy. 

3. Wiele razy przy uczeniu się matmy i fizyki (wiem, ogólnik, ale było tego sporo i utożsamiam już czynność uczenia się matmy i fizyki z bezsilnością i walką z wiatrakami)

4. Kiedy wuefista na basenie wkurzał się na mnie, bo brakowało mi siły, by dopłynąć do końca basenu - któregoś razu, gdy złapał mnie skurcz, a ten chuj się na mnie tylko wydzierał, to przystanąłem (w wodzie), poczekałem, aż mi przejdzie, a potem wyszedłem, podszedłem do niego, pokazałem mu środkowy palec, odwróciłem się bez słowa i wyszedłem. Więcej nie wróciłem na ten basen. 

5. Gdy w pracy brak postępu był uzasadniany brakiem zaangażowania z mojej strony, a ja NAPRAWDĘ dawałem z siebie wszystko


Powtarzanie mi, że jestem za słaby i nie daję rady, bo się nie staram, wywołało u mnie efekt wyuczonej bezsilności i skutecznie zniechęciło do aktywności fizycznej, basenów krytych, przedmiotów ścisłych (w tym informatyki, którą uwielbiałem), pracy w sprzedaży, aż w końcu nawet i do pisania... 

I tak jak wszystko jestem w stanie przeżyć, to nie wyobrażałem sobie swojego życia bez pisania, a od jakiegoś czasu, mam jakiegoś typu awersję do tej czynności, wywołaną czyimś dążeniem do mojego perfekcjonizmu. I ja rozumiem, że ta osoba nie miała złych intencji, bo przecież dążyła, by z moich umiejętności wydoić wszystko, co tylko się da i przy tym rozwinąć mnie. Ale ze względu na pewne czynniki, no ja niestety nie dawałem się tak doić, jak ona tego chciała, więc wyszło na to, że nie nadaję się do tego, co robię całe swoje życie i co całe życie kochałem, i czemu się oddawałem.

Teraz z powodu przerostu czyjejś ambicji i niewłaściwych metod motywacji - wmawiania mi, że się przecież nie staram - ja zastanawiam się, czy oby całe moje życie nie było kłamstwem, bo nie nadaję się nawet do tego, co - jak już podkreśliłem - robiłem od zawsze i od zawsze to uwielbiałem.

Wiem, na co mnie stać i wiem, że w jednych momentach swojego życia pisałem lepiej, a w innych gorzej. Teraz jednak od pisania uciekam i muszę sam siebie przekonywać, że ej no nie jest tak źle, dawaj, tak na czilku coś podłub i efektami tego są ostatnie wpisy. Nie są one rodzone w bólach porodowych, ale w porównaniu do zaangażowania, jakie miałem jakiś czas temu, to nie nazwałbym tego procesu pisaniem, a raczej podejściem do tworzenia czegoś.

Wyuczona bezradność i bezsilność to taki bardzo przyjazny stan, w którym człowiekowi nie chce się podejmować jakiejś akcji - np. oddaje komuś sprawczość nad swoim życiem - bo z góry wie już, że to mu się nie uda i podchodzenie do tego nie ma sensu. Stąd też bardzo blisko stąd przeskoczyć do prokrastynacji, której ofiarą pada wielu z nas. 

Pytanie brzmi, ilu z nas tą prokrastynację wzięło z wyuczonej bezsilności, a tą z syndromu fałszywej nadziei? 

Mam wrażenie ze swoich obserwacji - zarówno ambitnych, jak i tych niekoniecznie - że wielu z nas chociaż raz zetknęło się z tym zjawiskiem, który to potem wywołał reakcję łańcuchową doprowadzającą w końcu do prokrastynacji. 

Do tego dochodzi niesprawiedliwość świata, który nawet kiedy się starasz i wszyscy to widzą i nawet nikt ci nie mówi, że się nie starasz, to i tak potrafi pokazać ci, że gówno wyjdzie z tego twojego starania się. A na końcu zawsze znajdzie się jakiś debil, który skomentuje to, że on to by inaczej na twoim miejscu to zrobił, albo wcale by się do tego nie zabierał, bo nie warto. I jak po kilkudziesięciu takich sytuacjach nie wyuczyć w sobie bezsilności? 

Wyszedłem z założenia, że przecież skoro wszystko, do czego się zabierałem, mi nie wyszło i dzisiaj jestem znów w punkcie wyjścia - bo nie mam nikogo, ani niczego, na czym by mi zależało - to chyba coś po drodze spierdoliłem do tego stopnia, że nie warto już nawet próbować dochodzić, kiedy i co. 

Nie wiem, w co wsadzić ręce i co zrobić z czasem, który dziś mam, bo nic nie ma dla mnie sensu

Czyżby to był moment, w którym zacznę obierać - znowu - postawę buntownika wobec świata, żeby udowodnić wszem i wobec - chociaż głównie samemu sobie - że jednak się do czegoś nadaję? A może znowu utonę w prokrastynacji, graniu na kompie i spaniu do późna? 

Oduczenie się wyuczonych złych nawyków to ważna sprawa... ale po co się do tego w ogóle zabierać, skoro i tak w rezultacie niczego nie wskóram. A przynajmniej takie odnoszę wrażenie. 

Świat w końcu i tak był, jest i będzie niesprawiedliwy, ludzie to kurwy, a wszyscy umrzemy i o 99,8% z nas nie będą pamiętać już 30 lat po tym jak wsadzą nas do trumny albo spalą na proszek i wsadzą w wazon za kilka tys. złotych. Nie wygrasz. Poddaj się prądowi tej rzeki życia i nie walcz z przeznaczeniem, które nie istnieje dla ciebie, bo i tak jesteś i byłeś nikim. I będziesz. Niezależnie co zrobisz. Optymistyczne. 

Czy leczenie prokrastynacji - które praktykuje część z nas - ma w ogóle sens, skoro to nie ona jest problemem, a efektem? Leczenie symptomów nie ma przecież sensu - trzeba zaradzić źródłom choroby - a tu jest nim syndrom fałszywej nadziei. Czy więc trzeba pozbyć się nadziei, żeby zyskać nadzieję na sens życia? Skoro nadzieja to ostatnie co nam zostaje, ostatni płomień, który tli się w wypalonym styranym wraku człowieka, to wygaszenie jej nie będzie oznaczało kompletnej śmierci duchowej? A może zgaszenie tej konkretnej nadziei będzie początkiem nowego, lepszego życia? Czy takowe w ogóle ma prawo zaistnieć? Nie wiem, ile masz lat, ale czy nie jest już za późno na to, by zmienić przekonania, które pchają nas w ramiona prokrastynacji od tak dawna, że nie pamiętamy, jak to jest chcieć

Czasem - będąc optymistycznym bez cienia ironi - mam wrażenie, że jedyne czego potrzebuję to znaleźć faktyczny cel, który będzie dla mnie na tyle osiągalny i na tyle satysfakcjonujący, ale i na tyle długofalowy - żeby po dwóch dniach wszystkiego nie zrobić - aby zachciało mi się chcieć, bo poczułbym, że ma on sens. Dzięki takiemu celowi mógłbym odsunąć na bok złe nawyki i poczuć, że moja wyuczona bezradność ustępuje miejsca Możliwościom. 

Możliwościom przez duże "M".

Chociaż w moim życiu oprócz dużego "S" (jak Spanie) i dużego "P" (jak Prokrastynacja) na ten moment nie zostało już specjalnie dużo... A już na pewno nic pisanego z dużej litery.


Komentarze