Pozostanie w Swoim Państwie, czyli Kawalerce na Zadupiu


Czy państwowość ma jeszcze sens? Skoro gospodarka jednego kraju i kryzys na drugiej półkuli oddziałuje na łańcuchy dostaw albo sytuację ekonomiczną państw z zupełnie innego regionu świata, to po co te podziały? 
W XXI wieku prawdziwe kryzysy mają zawsze światowe przełożenie i wydźwięk — koronawirus, zmiany klimatu i transformacja energetyczna. Wojna na Ukrainie odbija się na wszystkich. Kiedy Huawai się pokłócił z USA i Androidem to wpłynęło to na ich użytkowników na całym świecie.

Telekomunikacja i polepszona infrastruktura udostępniła nam praktycznie cały świat i połączyła go pod kątem handlowym, biznesowym, ekonomicznym i umożliwiła rozwój, jakiego jeszcze nie było. Prawdziwym zagrożeniem dla dobrobytu jest apokalipsa albo zerwanie tego międzynarodowego połączenia. 
Lokalne kłopoty przykładowego zawieszenia działalności fabryki na wypizdowie i tak w większym lub mniejszym stopniu przekładają się na całą branżę, w której ona działa. Unaocznienie bardziej ekscentrycznego skurwysyństwa jakiegoś miejskiego prezydenta lub radnego przekłada się na wiarygodność całego regionu dla inwestorów i firm, co wywołuje (w zależności od skali władzy, jaką ten człowiek posiada) ciąg przyczynowo-skutkowy mający w jakimś stopniu przełożenie potem na inflacje, kurs waluty i dobrobyt całego kraju. Ten z kolei traci na znaczeniu i cały układ sił na kontynencie może ulec zmianom. 
Brzmi to abstrakcyjnie, bo nikt przecież nie jest w stanie aż co do trzeciego miejsca po przecinku określić, czy dłubanie jakiegoś posła w europarlamencie ma potem przełożenie na wycinkę lasów równikowych, albo piracenie albumów muzycznych Lady Gagi. Na to drugie myślę, że może nie mieć szczególnego wpływu, ale na samo zjawisko piracenia... kto wie?

Widzimy jednak na własne oczy takie przykłady efektu motyla - jak polska albo węgry przez wiarygodność ich rządów stały się postrzegane przez unię europejską, co też i obnaża nierozgarnięcie prawa unijnego i międzynarodowego układu stabilności umów zawieranych z naszym regionem. 
Nie wspomnę tu o tym, jak wojna rosyjsko-ukraińska przekłada się na ceny żywności przez zaburzenia w jego eksporcie, czy kryzysie energetycznym przez braki w dostawach gazu, paliw i surowców, które zaopatrywaliśmy się dzięki układom z federacją rosyjską. Te przykłady są tak oczywiste, że uwłaczałoby mi powoływanie się tu na nie, żeby udowodnić wiarygodność mojej tezy.
Ale jakiej tezy?
Sądzę, że jeżeli w głowach rządzących danym narodem nie jest nadmiernie nasrane maniakalnymi poglądami autorytarnymi albo nacjonalistycznymi to mogliby "w perspektywie (...)" (czyli kiedyś, ale jeszcze nie teraz) rozważać jakiegoś typu unie regionalne w ramach istniejących już organizacji międzynarodowych. 
Już 20 lat temu mówiło się o tym, że na świecie istnieje 36 tys. organizacji międzynarodowych. Oczywiście nie wszystkie są pokroju NATO, czy Unii Europejskiej, ale niektóre z nich dają swoim członkom podstawy ku temu, żeby się z nimi liczono. Unia Europejska lub Unia Afrykańska są na to przykładami. Działając pojedynczo, określając się jako państewko Europy, albo Afryki znaczymy w przybliżeniu tyle samo na arenie międzynarodowej — nic. Nasze zdanie nie stanowi w takim momencie żadnej równowagi dla zdania takiego USA, albo Chin. Co innego, kiedy w naszym imieniu, jako regionu i państwa członkowskiego Unii, przemawia Unia. Wtedy jesteśmy jak jakiś stan ze Stanów Zjednoczonych Ameryki — jesteśmy częścią większego, zorganizowanego, liczącego się organizmu, z którym zadarcie oznacza, że zadziera się z całym tworem, co potem może wywołać wcześniej wspomniany efekt motyla, gdy jedno błędnie sformułowane słowo kogoś z USA, może wywołać kryzys w kraju pozornie niepowiązanym z nim. Chociaż, czy jest dziś jeszcze jakiś kraj niepowiązany z USA?

Po to, żeby nie dmuchano w kasze Afrykańczykom, ci utworzyli Unię Afrykańską. Efekty tego nie są może aż tak widoczne dla nas, bo pewnie niektórzy nie słyszeli w ogóle o takim tworze, ale są widoczne dla ich państw członkowskich. W dalszym ciągu przeciętny Europejczyk czy Amerykanin postrzega Afrykę jako zadupie, ale co jeżeli Afrykanie wzięliby się w garść i połączyli w jeden wielki kraj i mówili wspólnym językiem — mieli wspólne postulaty, wspólną zorganizowaną państwowość i gospodarkę? Wtedy byłyby już czymś więcej, bo chociażby na mapie wyglądaliby dumnie i pokaźnie. Ilość i wielkość nie zawsze przekłada się na siłę — nie bez powodu mówi się, że liczy się rozmiar tylko technika. Rozmiar jednak to już perspektywa, którą można określić na pierwszy rzut oka. 
Oczywiście taka korea północna, białoruś, węgry czy polska totalnie by się nie zgodziły z tym, że połączenie ich z innymi krajami przyniosłoby im coś dobrego. Pewnie by nie przyniosło niczego oprócz wojny domowej w perspektywie najbliższych lat. Mentalność, a zwłaszcza przekazy rządowe i medialne są takie, że nastałoby oburzenie i chaos... W każdym kraju są takie głosy nacjonalistyczne i konserwatywne, uznające, że to ich ziemia i naród są najlepsze na świecie. W jednych państwach jednak mają one do powiedzenia więcej, a w innych mniej. Dobrobyt (jak widać po dzisiejszych czasach) rodzi tolerancje, buduje mosty i szerzy idee wolnościowe. Złe warunki życia rodzą rozgoryczenie życiem, roszczenia, strach przed zmianami i pesymizm. W tym drugim przypadku nie ma sensu mówienie o idei jedności, bo ani ci ludzie tego nie chcą, ani ci, z którymi mieliby się oni połączyć. Nikt przecież nie ma ochoty mieszkać ze współlokatorem, któremu przeszkadza wszystko, co robisz. 

Mieszkanie w zjednoczonej Unii byłoby jak mieszkanie w rezydencji w centrum warszawy, jak ci ludzie z Big Brothera. Jedna kuchnia, z której każdy mógłby znaleźć coś dla siebie — jako rynek. Parę kibli (do których no niestety) trzeba byłoby poczekać na swoją kolej do wysrania się — jako sądy. Każdy miałby swój pokój, który byłby jego podwórkiem. Zamiast tego żyjemy każdy w swojej kawalerce 15 m2 na warszawskim tarchominie, czy innej białołęce. Kontakt z innymi wymaga przeprawy przez pół miasta. Płacimy chore pieniądze za wynajem, żeby "być na swoim". Jak sami se nie kupimy żarcia do lodówki, to niestety nikt za nas tego nie zrobi.
Wspólne mieszkanie w dobrych warunkach ma swoje minusy — czasem ktoś nie spuści za sobą wody, albo nie włoży kubka do zmywarki i ty musisz zrobić to za tego kogoś, ale przecież łożąc w kilka osób wspólnie na coś większego, dostajemy możliwość życia w warunkach, w których samemu nie bylibyśmy w stanie się utrzymać. Dostajemy opcję nieosiągalnego luksusu, w zamian za utworzenie wspólnego gospodarstwa domowego i przyznanie się do tego, że kawalerka 15 m2 na zadupiu to gorsza opcja od tego, że czasem trzeba za kogoś wynieść śmieci w waszej wspólnej rezydencji. Czasem zjedzą ci coś z lodówki, czasem ktoś za ścianą będzie słuchał za głośno muzyki, ale wszyscy razem stanowicie większy organizm — najemców, z którymi trzeba się liczyć i którzy umieją żyć we wspólnocie. Jeżeli ktoś by był kutasiarzem to siadałby na gorącym krześle i Big Brother by go opieprzał. Odejście jednej z osób oznaczałoby jednak niewypełnianą pustkę, pogorszenie warunków bytowania dla całej reszty (nie mówiąc o tym, kto by odszedł) i rozpowszechnienie się lęku przed rozpadem całego tworu, a więc i niepewność co do stabilności swojego przyszłego bytowania. 
Tutaj też kryzys jednostki przenosi się na pogorszenie się warunków wszystkich. Tak samo jak w przypadku kryzysu jednego z państw, cierpi całe zrzeszenie, do którego ono należy, tak też gdy jakieś nieszczęście spotyka jednego ze współlokatorów, odczuwają to inni. To pewna niedogodność, z którą trzeba się uporać, a im prędzej się to uda, tym lepiej dla wszystkich. Przykład — zamykają elektrownie węglową w polsce i mamy problem z dostępem do energii — inne kraje przesyłają nam trochę prądu od siebie, żeby nie nastąpiły blackouty. Jeżeli we wspólnym mieszkaniu ktoś nie opłaciłby rachunku za energię, bo straciłby prace, cała reszta musiałaby się złożyć na opłatę tego rachunku za tę osobę (oczywiście w zamian za późniejszą spłatę przez niego tego zadłużenia). Mieszkając samemu, nie mielibyśmy możliwości niezapłacenia rachunku, bo by nas wywalili na zbity pysk... Mieszkając z kimś, możemy liczyć na pomoc, ale jeżeli ktoś inny będzie w podobnej sytuacji, sami musimy być gotowi do wyświadczenia tego typu przysługi.  

Mógłbym wchodzić głębiej w to porównanie, ale ono jest na tyle głębokie, że nawet mi ciężko jest je w pełni opisać. 
W 2017 r. zdarzyło mi się popełnić nawet Wywód o podobnej tematyce, ale jeszcze bardziej abstrakcyjny i wywrotowy w przesłaniu — Układ
Od lat bowiem uważam, że radykalne (może nie tak, jak w Układzie) zmiany są konieczne do tego, żeby cały świat miał się lepiej. Doszło to do mnie też, kiedy byłem w momencie (także opisanego tutaj)  swojego Moratorium. Nie wiem, na ile wyrzekłem się już swojej wolności, a na ile to życie i ludzie dookoła nauczyli mnie płacić za nie swoje błędy, ale myślę, że obserwując od dziecka zjawisko rodzącej się na moich oczach Globalnej Wioski i ucząc się o tym, co w większej perspektywie ona nam gwarantuje, przywykłem do tego, że mimo wszystko już jestem jej częścią. 
Istnienie miast, państw, międzynarodowych organizacji i globalnej wioski pokazuje nam, że ludzkość ciągnie do zjednoczenia się i utworzenia w pewnych warunkach jedności. We wspólnotach żyło się od wieków lepiej — bezpieczniej, na wyższym poziomie cywilizacyjnym i z dostępem do szerszych perspektyw. Może czasem wiązało się to z biurokracją i uciskiem, ale gwarantowało przetrwanie, powstałych w wyniku takiego zjednoczenia kultury, wartości, wiedzy itp. 

W momencie, jaki dziś osiągnęła ludzka cywilizacja — mając zakodowany dzięki ewolucji pociąg do tworzenia wspólnot, aby przetrwać oraz skonstruowane prawo chroniące własność prywatną, wolność słowa i media stojące na straży sprawiedliwości szarego człowieka i przestrzegania obietnic przez rządzących, mamy w Globalnej Wiosce możliwość wybudowania wspólnego, wielopokoleniowego domu, w którym dostępne bądą największe zdobycze techniki: najszybsza zmywarka, samoczyszczący się sedes, wyciszone ściany, termomiksy i inne wiele innych pierdół. Możemy mieć to wszystko jeżeli tylko zgodzimy się, na zamieszkanie w nim razem i wspólną odpowiedzialność za siebie. Pomoże to poznać się nam jeszcze lepiej, zrozumieć swoje potrzeby, pozbyć się kłopotów nękających nas od dawna, zapobiec nieuniknionym zagrożeniom przyszłości (zmianie klimatu). Przez przypadek we wspólnej lodówce udało nam się już wyhodować coś, co doprowadziło do pandemii. Przez przypadek w tej samej lodówce z czasem wyhoduje się lekarstwo na raka. 

Ta sama ściana może oddzielać od siebie pokoje, jak i mieszkania. Nie ma sensu tworzyć biedackiej wspólnoty mieszkaniowej, skoro można razem żyć w jednym pożadnym domu, w którym nikomu niczego nie zabraknie. 

Komentarze