Rozprawka o Berlinie

Berlin?

Byłem tam całe 4 dni, spośród których dwa przesiedziałem w hotelu. Po wydostaniu się spod klosza 4-gwiazdkowych luksusów wyruszyłem na ulice miasta, które zdaniem wielu jest stolicą wolności. Mówi się też, że stolicą wolności jest Las Vegas, Nowy Jork albo Filadelfia. I ja rozumiem poniekąd tamte głosy, ale przyglądając się kilkusetletniej historii Berlina - a skupiając się przy tym na ostatnich dwustu - możnaby pokusić się o przyznanie mu tutaj palmy pierwszeństwa.

Piszę ten wywód z wnętrza drewnianego donuta z Dunkin' Donat, potem przenoszę się z manatkami pod fontannę w Sony Center, gdzie w otoczeniu germańskich dzieci raczę się nazbyt słodką kawą z papierowego kubka i muzyką charakternego języka, którego (przeważnie) kompletnie nie rozumiem. 

Sądziłem, że stan takiego wychillowania osiągnę dopiero w jakiejś Wenecji, Porto lub Atenach, gdzie otoczony tłumem obcokrajowców, słuchając ich mowy, będę czuł się jak na innej planecie i to tam pierwszy raz bez słuchawek oddzielających mnie od rzeczywistości dam radę pisać swoje wywody. Okazało się, że moje marzenie spełniło się w Berlinie. Mniej egzotycznym (pozornie) i bliższym (bezsprzecznie) od metropolii śródziemnomorskich. A to nie ostatnie osiągnięcie i marzenie, jakie spełniłem w czasie tych paru dni w tym mieście. 

Będąc tu, mocno zrewidowałem swoje spojrzenie na stolicę niemiec, zwłaszcza po tym, co parę lat temu widziałem w Monachium. Spodziewałem się kompletnie czego innego - może po demonizowaniu polskiej rzeczywistości, wrogim nastawieniu do zgniłego zachodu niektórych członków rodziny, zdaniem innych z kolei miejsca wyprzedzającego naszą cywilizację o kilkanaście lat, gdzie można kupić dobrą chemię i czekoladę. Jedni z nich jednak uważają, że murzyni się nie myją, a drudzy, że w niemczech wciąż płaci się markami. Prawda leży nie tyle pośrodku ile zupełnie gdzie indziej. 

Mnie bliżej było do tej grupy, która widzi Berlin jako WIELKIE miasto postępu, z którego zwozi się czekoladę i chemię i kradnie piękne samochody. Po doświadczeniach w Monachium tym bardziej miałem wrażenie, że nasz kraj jest 50 lat za swoim zachodnim sąsiadem.

Monachium i Berlin to jednak dwa odrębne światy. Ponoć na poziomie mentalności równie mocno, co i estetyki, ale tym razem nie będę zagłębiał się w światopogląd, bo za krótko tam siedziałem. Pewne jest jednak, że estetyka, tj. wygląd, architektura, bhp itp. obu miast jest kompletnie różna. W tej kwestii zgodzi się ze mną każdy. Co do mentalności MOIM ZDANIEM nie jest aż tak różna, ale nie mnie to oceniać, bo zdaniem ludzi PONOĆ różnice też są na tym poziomie znaczące. Wypowiedziała się tak polska imigrantka, przyjezdny z Frankfurtu, mieszkaniec Berlina i niemiecki podróżnik. 

Pierwsze, co chcę powiedzieć o Berlinie to, że jest on miastem wolnym, nieskrępowanym i żyjącym własnym życiem.

Ludzie, jak to ludzie - o nich już pisałem - ale miasto samo w sobie, poprzez architekturę, stan budynków, ulic, stacji kolejowych, metra, żyje własnym życiem. 

W Berlinie ciężko jest natrafić na nierozkopaną ulicę albo nieremontowany na niej, chociażby kawałek budynku. Obok nowoczesnego wieżowca, rozsypuje się jaka rudera, obok której rozkopali ulicę. Chaos.

Ponoć o Berlinie mówi się, że jest miastem wiecznie niegotowym. I ja podpisuję się pod tym obiema rękami. Przez to jest miastem szalenie zróżnicowanym. Miastem rozkopanym, nowoczesnym, naprawiającym stare, budującym nowe, pozostawiającym przy tym wciąż znaczną część miasta niezrobioną tak, jak byś powinna.

Muszę jednak stwierdzić, że poza tym syfem i nieładem, pomimo wszech obecnie występującym recyklingiem, nie sprząta się praktycznie ulic i dworców. Prawda, jest to miasto o ok. 60% większe od warszawy z blisko 80% większą liczbą ludności. Można by jednak przypuszczać, że dobrze zorganizowani niemcy będący tym zachodem, do którego dążymy, nie mają problemów z takim błahym problemem jak śmieci na ulicy. Otóż nie. Mają i to - moim zdaniem - spory. 

Z tego też powodu udało mi się spełnić swoje drugie marzenie, które to opisywałem kiedyś namiętnie w Popodróżujmy. A mianowicie surowe piękno, naturę miejską i jej zdziczałe oblicze. Co prawda nie była to obskurna, zarzygana stacja nowojorskiego metra, ale były to masakrycznie zaniedbane stacje metra, osyfione do granic ostatecznych. Na jednej z nich stało kilkoro ludzi zupełnie niewzruszonych wyglądem ścianami, na których wyblakłe graffiti przykryło inne graffiti, które w większości odpadło już wraz z tynkiem. Ten zaś wraz ze śmieciami i kurzem stanowił fantastyczną ściółkę dla dwóch myszy, które zupełnie niewzruszone biegały sobie środkiem stacji. Marzyłem by zobaczyć taki blisko postapokaliptyczny obraz metra, a raczej miasta żyjącego bez ingerencji naprawczej człowieka, a jedynie destrukcyjnej, także od strony zęba czasu i natury. 

W warszawie taki widok by nie uszedł kompletnie uwadze opinii publicznej i pisiory od razu zrobiłyby raban, że trzaskowski doprowadza stolicę do ruiny. 

Nasze KILKANAŚCIE stacji metra wygląda elegancko, nowocześnie i czysto. Są wyremontowane, zadbane i monitorowane. W Berlinie stacji jest 173 i jedne z nich są ładne (bynajmniej niepiękne, ale ładne), z kolei inne... No cóż. Zapanuj nad tym. Nie da się. Każdą rozrastającą się wiecznie metropolię czeka to samo.

Berlin ma całą masę miejsc będących przykładem surowej miejskiej natury. To jeden z powodów wolności panującej w tym mieście. Innym jest zróżnicowanie żyjących w nim ludzi. Nie chodzi tu znowu o mentalność, ale o sposób bycia. Może to siła sugestii, ale mało jest tu osób typowych. Podczas  rozmowy w barze spotkałem się tu ze stwierdzeniem, że Berlin nie ocenia, tylko akceptuje. Ciężko mi opisać, o co konkretnie chodzi, ale to się po prostu czuje. Ten nastrój - nie siekiera - wisi w powietrzu. Możesz zacząć znikąd śpiewać i tańczyć, a inni się tylko popatrzą i uśmiechną. Berlińczycy nie są ślepi, zwracają uwagę na to, co się dookoła nich dzieje, ale zamiast oceniać na siłę każdego, oglądają. Trochę tak jakby, każdy obok był swego rodzaju oryginalnym eksponatem muzealnym, który ożył i wyszedł sobie na ulicę. Nie ma tu krzywych spojrzeń i napuszonych mieszczuchów odsuwających się od dziwaka. Wielu jest tu na swój sposób dziwnych i panuje na to wszechobecne przyzwolenie. 

Sam jako cudzoziemiec czułem się miejscami, jak ciekawostka, bo widocznie ludzie zwracali uwagę na to, że nie jestem stąd. Może moja aura wyróżniała mnie z tłumu, a może po prostu byłem jedynym, który wydawał się bardziej spięty i przejęty tym, jak jestem widziany przez innych? Przez jakiś czas byłem "ciekawym zjawiskiem", egzotycznym i wyróżniającym się z przeróżnej mieszanki niezwykłych ludzi. Cóż, potem przestałem - zdecydowałem wmieszać się w tłum nabierając charakteru. Założyłem kupioną spontanicznie tęczową muszkę na szyję i wrzuciłem na luz.

Tu dochodzimy do tego, jaką rolę miało dla Berlińczyków zburzenie muru berlińskiego. Oni wciąż to potwornie przeżywają tak, jak polacy zabory, albo powstanie warszawskie. Z tą różnicą, że nasze przeżywanie pogrąża nas w ciągłym rozpamiętywaniem naszego pokrzywdzenia, niesprawiedliwości ze strony sąsiadów i martyrologii narodowej. Ich przeżywanie zniesienia muru berlińskiego w rezultacie przynosi zniesienie konwenansów i barier społecznych. Na każdym kroku podkreśla się tu ignorowanie podziałów. Kultura, religia, orientacja, obyczaje, tradycje - to wszystko jest tutaj kwestią indywidualną i społecznie akceptowaną. Na murach są różnorakie znaki religijne. W restauracjach normalne są tęczowe flagi. Plakaty i wlepki na słupach propagujące wolność i równość rasową czy etniczną.

W Berlinie każdy może żyć według własnych kryteriów i o to chodzi w jego kolejnym aspekcie wolnej osobliwości. 

Co ciekawe nawet w ścisłym centrum Berlina jest sporo wolnych miejsc parkingowych. Ludzie korzystają tam o wiele częściej z komunikacji miejskiej. Ponoć niecałe 4 mln mieszkańców miasta ma tam zaledwie 1,5 mln. samochodów. To niewiele. Zapewne resztę pokradli polacy. Hihihi

Z innej beczki - problem bezdomności. 

Nawet bezdomność ma tu swój styl. Bezdomni mieszkają na ulicach w znacznie bardziej ostentacyjny, otwarty i nieskrępowany sposób niż w polskich miastach. Widziałem jak pomiędzy klombami na środku ulicy, gdzie z jednej i drugiej strony przebiega dwu czy trzypasmowa droga bezdomni mają rozstawione prowizoryczne namioty ze szmat i krzesełka na którym siedzą sobie pod parasolkami grając w karty. W okolicy mojego hotelu mieli oni nawet materace i głośnik z którego puszczali na całą ulicę niemieckie radio. W taki sposób budowali się także pod wiaduktami, przy słupach podrzymujących tory kolejek, których w Berlinie jest przecież cała masa. Nikomu tam nie wadzili, a mieli swój kącik, w który nikt nie ingerował. Nawet policja. 

Takie małe zabudowy przypominały kolorową wioskę nomadów z pustyni syryjskiej lub jakiś hipsterski obóz freeganistów na Woodstocku. Każdy wiódł tam swoje życie, na bakier z tym zwykłym. Jak się niektórym przyglądałem to, w sumie jedyne czego im brakowało to bierzącej wody, toalety i lodówki... Chociaż Bóg jeden wie, co tam w tych namiotach mieli. 

Raz jeszcze przybliżę się do kwestii, którą tu parę razy nieśmiało poruszałem - plakaty i wlepki. W Berlinie jest bardzo mało - w porównaniu do warszawy - billboardów. Takowe rzecz jasna się pojawiają, ale firmy nie reklamują się w tak nachalny sposób, jak w polsce. Nachalne są tu hasła wolnościowe i społecznościowymi. Te jednak nie są monumentalnymi afiszami, a bliższymi każdemu - kartkami na ścianach budynków, naklejkami na słupach, czy graffiti, które z specyficzny sposób kolorują miasto. Trzeba tu podkreślić, że trudno tam uświadczyć słupa czy latarni pozbawionej jakiegokolwiek symbolu związanego z jakimś ruchem lub poglądem. Hasła, obrazki, kody kreskowe, napisy, flagi, loga, herby - to one zdobią wschodni i środkowy Berlin (zachodni nieco mniej, ale wciąż).

A skoro w Berlinie jest tak przystępny i otwarty, to niech pozwoli, że na niego ponarzekam. Bo jak było tam non-stop gorąco, to nigdzie nie dało się uświadczyć czegoś takiego, jak klimatyzacja. Restauracje, bary, puby, kawiarnie, cukiernie, sklepy, pociągi, autobusy... Wszędzie skwar nie do wytrzymania. A przecież wiem, że mają tam klimę, więc czemu nie włączają?!... Mają ją tam, prawda?

To co robiło na mnie wrażenie, to bezkompromisowe podejście do koronawirusa. Pandemia jest i trzeba uważać. Maseczki itp. - bezwzględnie. W każdym gastronomicznym miejscu wisiała karteczka z zapisanymi zasadami przebywania w danym miejscu wraz z kodem QR. Po co ten kod? Były takie dwie aplikacje, którymi można było - niekiedy trzeba było - taki kod zeskanować, przez co zgłaszało się swoją obecność. Podobnie przy wyjściu. Ale czemu ta inwigilacja? Jeżeli ktoś okazałby się być zarażony, to wiadomo wówczas z kim miał styczność. Obowiązek korzystania z tego miał każdy, kto nie był zaszczepiony (dwoma dawkami szczepionki po dwuch tygodniach od przyjęcia drugiej dawki). Ja mimo okazania (niejednokrotnie) certyfikatu i tzw. paszportu covidowego i tak wielokrotnie byłem proszony o wypełnienie małej karteczki, gdzie podawałem swoje imie, nazwisko, numer telefonu i e-mail, na wszelki wypadek... Policja faktycznie przychodziła i sprawdzała, czy właściciele lokali przestrzegają procedur. Ale daruję już sobie temat koronawirusa w Berlinie, bo to nie o tym chciałem...

Jeżeli chodzi o najbardziej popularne miejsca publiczne, takie jak Sony Center, Mall of Berlin, Plac Poczdamski czy Aleksandryjski, to muszę przyznać... że w warszawie jest ładniej. Zarówno Złote Tarasy, jak i ulica Świętokrzyska, Stare Miasto i Nowy Świat są - moim zdaniem - ładniejsze. Nadrzeczne bulwary mają swój charakter i sama Sprewa jest lepiej zagospodarowana od Wisły, ale w tych kluczowych miejscach - na swój sposób - nasze schodki nad Wisłą są równie urokliwe.

Ogólnie jednak warszawa ma bardziej zadbane mury, mniej graffiti, wlepek, czy plakatów. Nasze fontanny są bardziej wymyślne i lepiej zaprojektowane, przez co robią wrażenie bardziej spektakularnych. Klomby, skwerki i kwiatki w centrum są mniej zapuszczone, nie są ani uschnięte, ani rozrośnięte jak dżungla. Znowu znajdujemy się przez to w punkcie wyjścia. warszawa jest miastem monitorowanym dulskim okiem, w którym wszystko ma swoje wyznaczone ramy działania czy bycia.

Berlin to miasto wolne. Powtórzę to raz jeszcze - tu wszystko żyje własnym życiem. Czasem jest modernizowane, ewentualnie naprawiane, ale do tego etapu musi dojrzeć. Wcześniej kwitnie długo, przekwita, gnije, usycha i tak pozostaje w stanie oczekiwania na interwencję. 

Miasto się stale rozwija i rozwija - nie tak wykwintnie jak warszawa - ale szybciej i dając więcej możliwości swoim mieszkańcom. Jest tam non-stop wiele spraw wymagających poprawek, ale to estetyka wolności, która nie promuje idealnych ram i perfekcjonizmu. Berlin jest przystępny i otwarty. To jego założenie. 

O historii niemiec można mówić dużo, ale dzisiejszemu Berlinowi nie można zarzucić braku szacunku i tolerancji do kogokolwiek lub czegokolwiek. Można powiedzieć, że po zburzeniu jednego muru, który podzielił rodziny i przyjaciół, a także stał się znienawidzonym powodem mimowolnego, niesprawiedliwego podziału, nastąpił efekt domina. Burzone były kolejne mury. A tworzone nie były tu wyszukane obiekty, a osobistości. Piękno skrywa się tu w warstwie tych brudnych szarych stert plakatów ponaklejanych na ścianach rozsypujących się kamienic. Na tych plakatach bowiem wciąż widnieją wyblakłe ponadczasowe hasła głoszące multi-kulti i szacunek dla wartości innych.

Tam człowiek człowiekowi nie jest przeszkodą, a towarzyszem (nie w rozumieniu komunistycznym).

I być może jestem tu niepoprawnym optymistą zachłyśniętym obcym dorobkiem kulturalnym, ale atmosfera Berlina wydaje mi się być straszliwie przyjazna. 

I wiem, że wiele razy się tutaj powtarzałem, a całą konstrukcja tego Wywody jest potwornie chaotyczna, ale taki jest jego urok - tak samo jak i Berlina. 

Komentarze