Popodróżujmy!
Udało się!
Stęskniłem się za nią
bardzo, nie widziałem jej od kilku ładnych lat. Niech się zastanowię, bo pamięć
czasem płata mi paskudne figle. Tak właściwie to nie widziałem jej nigdy i
nigdy też jej już nie zobaczę. Tak jak mówiłem- pamięć płata figle. W głowie się
miesza, pierniczy to i owo, a potem ciężko się połapać, który tak właściwie
jest dzień tygodnia. Mawia się, że od przybytku głowa nie boli, jednak co za
podły łgarz wyprodukował to stwierdzenie? Jak za dużo się dzieję, za dużo się
ma lub – co gorsza – za dużo się myśli to głowa potrafi ostro napierniczać. A
jak głowa napiernicza od nadmiaru w niej samej to nie ma na to żadnej aspiryny.
Przynajmniej żadnej, która by skutkowała. A nie daj Boże jak się jeszcze
zaczyna, w tej pełnej wszystkiego głowie, pierdolić. O nie! Toż to najgorsze,
co tylko być może! W głowie trzymam też wspomnienia, które – mimo że pamięć
mnie często zawodzi – wciąż są żywe i świeże jak poranne bułeczki. Pachnące
okropnymi czasami, które mogłyby nie mieć miejsca i wcale bym się za to nie
obraził, o nie. Bo widzisz, pamięć to taka wredna suka, która doskonale pamięta
to czego nie potrzeba. Jak dobrze, że nie jestem żonaty.
Posiadanie głowy ma tylko jeden
znany mi plus. Zaletę taką, co wszystkie wady kosi jak gilotyna. Wyobraźnia. To
dzięki niej miałem wrażenie, że widziałem ją te kilka ładnych lat temu. Bo
wyobraźnia podpowiedziała, że już tam byłem. Może wraz z moją podświadomością i
pamięcią (tą wadliwą i mściwą suką) ukartowały to by mnie upokorzyć? A może
faktycznie widziałem ją, ale jedynie w jednym z utraconych, mglistych snów?
Wtedy wszystko to miałoby sens. I wiesz co? Mam praktycznie stuprocentową pewność,
że widziałem ją oczami wyobraźni chociaż raz. Moją piękną, szaloną,
nieobliczalną i… wolną.
A skoro już niestety to wszystko
szlag trafił i wiem, że na żywo wcale jej nie widziałem, ani nie zobaczę już
nigdy, to może chociaż dzięki jedynemu dobrodziejstwu w tej swojej cholernej
głowie dam radę opisać jak ja ją widziałem, kiedy już myśli moje kierowały się
ku niej? Co ty na to? Damy radę wytężyć szare komórki w mózgownicy i przenieść
się jakieś 4 dekady wstecz? A niech mnie! Nawet 5 dekad! A co mi tam! Jak
szaleć to szaleć!
Zamknijmy świadomość na to, co za
oknem i co po prawej i lewej. Tak. Wycisz się i daj czarnej materii rozlać się
po wnętrzu umysłu rozpalonego całą gamą kolorów. A, i jeszcze jedno! Jak już
tam będziemy to nie przeszkadzaj mi, proszę. Możemy się tak umówić? A teraz
otwórz oczy wraz ze mną.
Stoję na ulicy. Leje się z nieba
strugami deszczu. Cholera, nie przewidziałem tego. Mam nadzieję, że ty tak, bo
ja nie, przez co nie zabrałem ze sobą parasola. Dookoła tłum zabieganych w
kapeluszach i szarych płaszczach przeciwdeszczowych, z czarnymi parasolami
rozłożonymi nad głowami. Przepychają się jeden z drugim, bo spieszno im albo do
pracy, albo do domu. Wybiegają na jezdnię na ślepo, bo swoją drogę zakrywają
parasolami by monstrualne krople spadające z nieba i noszone wiatrem nie waliły
ich z impetem po pomarszczonych twarzach. Klaksony aut uwięzionych w ulicznych
zatorach dodają pikanterii odgłosu kropli obijających się o blaszane parapety w
okiennicach i materiały płaszczy zabieganych przechodniów. W oknie burego
budynku po mojej lewej stoi jakaś babka. Wychyla się lekko. Podpiera głowę
ręką, w drugiej trzyma palącego się papierosa. Z ekscytacją przygląda się
biegającym pod nią ludziom rozlanym razem z wodą po ulicy, chodniku i
rynsztoku. Przykłada filtr papierosa do ust i zaciąga się delikatnie. Jej
kręcone gęste włosy powiewają ku wnętrzu mieszkania, ale lakier, którym je
opryskała stawia żywiołowi twardy opór. Poprawia ramiączko od białej sukienki w
fioletowe lilie, którą ma na sobie. Trochę rozciągniętej, ale w gruncie rzeczy
niebrzydkiej i całkiem przewiewnej, a to właśnie ma być jej największym atutem.
Wyobraź sobie chodzenie po domu w ciuchach, które nie są przewiewne. Albo nie,
nie wyobrażaj sobie tego! Wróćmy lepiej na ulicę. Przeciskam się przez tłum,
dotychczas stojąc tylko na środku chodnika oceniając sytuację, zbliżając się do
kiosku. Wbiegam pod daszek. Facet zza lady unosi siwawą brew ku górze i
przeciąga się, jakby obudzony ze snu lub wyrwany z głębokiej zadumy. Dookoła
rozłożone czarno-białe papierowe gazety z różnymi nagłówkami. Niektóre trochę
zamoknięte, inne bardziej. Ale nie bardziej niż ja. Kapie ze mnie jakbym
wyszedł spod prysznica. Niebieski T-shirt z jakimś napisem przesiąknięty
deszczem wydaje się być aż czarny.
- Witam, można jakąś gazetę? –
Zapytałem uśmiechając się przy tym krzywo.
- Jakąś? – Kiwa głową z uśmiechem i
zmarszczonym czołem. – Jak najbardziej. – Rusza łepetyną ponownie po czym
schyla się. Gdy znów się prostuje trzyma w ręku „jakąś” gazetę. New York Post. Na pierwszej stronie
wielkimi, wytłuszczonymi literami napis obwieszczający wszem i wobec: SKANDAL!!! Otwieram ją i przerzucam
strony. Pięć. Czternaście. Dwadzieścia. Dwadzieścia osiem. Dobra, może być.
- Ile za nią?
- Może być za darmo, bo jest
wczorajsza. – Stwierdził machnąwszy ręką. – I tak coś czuję, że marny będzie
jej żywot.
Miał rację.
- Niewątpliwie! – Wyszczerzyłem
się. – Wielkie dzięki!
Pożegnałem się uprzejmie.
Rozłożyłem gazetę pomiędzy stroną piętnastą i szesnastą, nakryłem nią głowę, a
następnie wybiegłem spod daszka bokiem chodnika wzdłuż ulicy. Kobieta właśnie
wypaliła swojego papierosa i zrzuciła peta z okna, potem wyprostowała się i
zamknęła okno znikając następnie w głębi mieszkania.
A ja biegłem mijając kolejnych
jegomościów. W końcu zrobiło się luźniej. Kiedy parę większych budynków zniknęło
znalazło się już za mną, zwolniłem. Tutaj ludzi było o wiele mniej. Nawet
samochody nie stały w korku. Przejechało parę Hudson’ów, Buick’ów i Ford-ów, no
i oczywiście moich ulubionych- Dodge’ów. Od jednego z nich – tego bordowego,
który właśnie skręcał – walnęło mnie mocną wonią benzyny. Nawet amoniak z
deszczu nie był w stanie zatrzymać tego zapachu. Zaciągnąłem się i uśmiechnąłem
na samą myśl o miękkich siedzeniach, szerokiej kierownicy i trzeszczącym
radyjku w którym Armstrong lub Barbra dają popis swoich fantastycznych
zdolności. Poszedłem śladem tego, który skręcając zachlapał cały chodnik szarą
deszczówką płynącą wówczas po ulicy. New
York Post zaczynał przeciekać, ale już bardziej mokry być przecież nie
mogłem. Na szczęście tuż za zakrętem ujrzałem schodki na dół, a na nich kolejną
garść ludzi w szarych płaszczach. Podbiegłem i zszedłem za nimi do metra.
Szósta przecznica, czternasta ulica. W środku sporo ludzi, więcej niż by się
można było spodziewać. Na podporach ulotki reklamujące jakiś musical na Broadway’u. Obok stoi na oko metr
siedemdziesięciocentymetrowa trzydziestolatka w beżowym płaszczu i lekko
różowym kapelusiku. Trzyma za rękę na oko metrowego chłopca i pokazuje mu
palcem na plakat szepcząc przy tym coś do jego ucha i rozglądając się. Wtedy z
piskiem nadjeżdża pociąg. Zbiera się tłum, drzwi otwierają się i ludzie
zaczynają mijać się ze sobą we drzwiach. Podchodzę bliżej i sam również wsiadam
do jednego z wagonów. W środku odrapane siedzenia i czerwone graffiti. Na
podłodze kałuże z deszczówki, papierki, a po rogach jakieś zaschłe, ubłocone
butelki z wyblakłymi etykietami.
Pozwól, ze usiądę. Zajmuję miejsce
obok grubszego brodacza obracającego w dłoniach swój biały kapelusz. Spojrzał
na mnie, stuknął łokciem i zagadał:
- Nie oglądał pan wiadomości? Ogłaszali,
że będzie dziś rano lało jak z cebra. Nawet w Time’sie pisali.
Popatrzyłem z zażenowaniem na swoje
przemoczone ciuchy i sflaczałą, wczorajszą gazetę, następnie odwróciłem się do
rozbawionego faceta.
- Umknęło mi jakoś. Wie pan, jak
człowiek zabiegany to czasem budzi się z rana i nie pamięta, który jest dzień
tygodnia.
Facet zrobił głupią minę i pokiwał
głową opuszczając włochaty podbródek.
- Co racja to racja. – Wstał z
siedzenia, podał mi rękę i kiwnął czachą raz jeszcze. – To moja stacja. Miłego
dnia!
- Wzajemnie. – Odpadłem z krzywym
uśmiechem. Pociąg zaczął hamować, a zza umorusanych, porysowanych szyb widać
było światła kolejnego przystanku. Drzwi otwarły się i facet wraz z grupką
innych wyszli robiąc miejsce kolejnym pasażerom.
Jadę tak sobie, niekoniecznie wiem
dokąd. Spojrzałem na obdarty rozkład wywieszony nad drzwiami. Bedford brzmi dobrze. Przewinęło się
jeszcze na moich oczach z kilkudziesięciu ludzi i nadszedł czas na moją
upatrzoną stację. Grzecznie wstałem i udałem się do wyjścia, a następnie wyszedłem
na ulicę.
W tym miejscu już nie padało.
Dookoła mnie masa wysokich budynków. Ulicą płynęła woda, a w niej wesoło
taplały się kolejne Dodge. Podszedłem do zielonego, dziurawego kosza i
wywaliłem to co zostało z mojego przeciwdeszczowego brukowca.
Może by tak spacer? Skoro już nie
pada, to czemu nie?
Przechodzę ulicą i zaciągam się
ponownie intensywnymi oparami benzyny. Mam nadzieję, że masz ze sobą jakąś
gotówkę. Dolar wysoko stoi, więc nie ma nic lepszego niż mieć go trochę w kieszeni.
Mijam kilku uśmiechniętych chłopaków i jedną zabieganą panią w spódnicy i
białej koszuli. Jest dość ciepło pomimo przeszłego tędy deszczu. Tak ze
dwadzieścia-parę stopni. Rozglądam się po jezdni i obserwuję przejeżdżające nią
bryki z zafascynowaniem. Absolutnie nie jestem fanem motoryzacji. Wiele można
sobie o mnie pomyśleć. Wiele złego i – mam nadzieję, że także – wiele dobrego,
ale z pewnością nie to, że jestem fanem samochodów. One zawsze były dla mnie
dodatkiem. Środkiem transportu. Niczym więcej jak kawałkiem wymodelowanej stali
na kołach, wyposażonym w silnik, skrzynie biegów, kierownice i te takie
dźwignie przy niej. Ale cholera! Dodge to coś zupełnie innego! Pieprzyć
Ferrari, Beemki i wszelkie Syrenki. Widziałeś kiedyś, człowieku, Dodge’a z prawdziwego
zdarzenia? Z tą szeroką maską. Ach! Cóż tam się kryje za piękność? Albo na
skórzanych tylnych siedzeniach. Ach! Czy masz pojęcie, ilu szczęśliwych młodych
spłodziło tam w akcie uniesienia swoje przyszłe potomstwa? Nie myśl, że ja mam
pojęcie. To przekracza moje pojmowanie! Tak jak to, że komukolwiek żyjącemu na
tym świecie mógłby nie podobać się Dodge z lat 60’ lub 70’. To chore, jeszcze
bardziej niż moja fascynacja tymi autami. Nie liczą się poszczególne modele, bo
przecież wszystkie zapierają dech w piersiach. A przecież nie mam ni cholery
pojęcia na temat ich faktycznych walorów. Może nie są szybkie, ani tak
luksusowe, ale mają swój urok (w mojej opinii znacznie większy niż Cadillaki). Urok
tamtych czasów.
Dajmy się ponieść. Niech podjedzie
taki ciemnozielony Dodge Challenger i zatrzyma się obok mnie.
- He! – Niech krzyknie ktoś z jego
wnętrza.
Niech się schylę i zajrzę do środka
nieśmiało.
- Ja? – Niech zapytam niepewnie,
zaglądając w oczy szczupłemu szatynowi za kółkiem.
- Tak! – Niech szatyn pokiwa głową
i wyszczerzy śnieżnobiałe zęby. – Widzę, że nieźle cię zmoczyło, stary!
- Ano zmoczyło.
- Szlag by trafił tą paskudną
pogodę! Chodź! Wsiadaj, podwiozę cię! – Niech zaproponuje mi.
- Serio? – Niech się zdziwię i
stwierdzę: - Oj nie… Ja tak sobie tylko krążę.
- Nic nie szkodzi. – Niech machnie
ręką. – Śmiało. Mam pełny bak, bo ojciec tankował wczoraj. Jeżdżę nim tylko dla
sportu, więc nie mam celu, żeby mi było nie po drodze. Jesteś przejezdny?
- Z Europy.
- Na serio? – Niech się zdziwi. –
Dawaj! Opowiesz mi jak tam jest. Co ty na to? Oj nie daj się prosić, stary!
Widzę przecież, że chcesz.
I niech złapie za klamkę i pchnie
drzwi zapraszając mnie na przednie siedzenie. Niech rozejrzę się. Niech spojrzę
na duże, puchate kostki zawieszone przy lusterku. I niech się zgodzę. Wiem
jakie to nieprawdopodobne. Ale ja tam nie wrócę. Nie zobaczę jej lepiej jak
tylko oczami wyobraźni, a moja wyobraźnia pozwala mi na to by ten szczodry
młodziak podjechał właśnie tak i zaprosił mnie do bombowej bryki swojego taty.
To jest właśnie błogosławieństwo wyobraźni! Wsiadaj ze mną. Może nie przepadasz
za Dodge’ami tak jak ja, ale no lepiej tu, niż żebyś został na ulicy i znów
miał cię zmoczyć deszcz. Nie pesz się tym, co mówiłem ci o płodzeniu potomstw
na tyłach tych aut i rozsiądź się tam wygodnie. Właśnie tak. Racz na chwilę
zapomnieć i, wiesz, wrzucić na luz!
Zamykam za sobą drzwiczki opieszale,
upewniając się, że wsiadłeś za mną. Nie zostawiłbym cię, bo jakbym to zrobił
nie poznałbyś jej razem ze mną, a po to przecież tu jesteśmy. Samochodem będzie
nam o wiele łatwiej. I to nie byle jakim! W końcu to Dodge. Ale już dobra,
zamknę się zanim się na mnie wkurzysz i wysiądziesz. Dam wydarzeniom dziać się
w ich własnym tempie.
- Wschód czy zachód? – Zapytał,
wkładając do ust papierosa. Po czym spojrzał na mnie kątem oka, wciąż jednak
będąc w pełni skupionym na drodze. – Europy, w sensie.
- Ach! Wschód, wschód. – Odpowiadam.
- Mmm… - Mruknął unosząc krzaczaste
brwi. Wyjmuje z kieszeni srebrną Zippo w zestawie z szarą paczuszką. – Chcesz
szluga?
- Nie palę.
- Oj, no! Jeden nie zaszkodzi. To
oryginalny Lucky Strike, nie wciskam
kitu!
- No niech ci będzie… - Biorę od niego
paczkę. Wyjmuję fajka i przypalam go od blaszanej zapalniczki. Trochę
odrapanej, ale z jaką klasą!
- Podpal i mi. – Nachyla się
patrząc na drogę. Robię według polecenia kierowcy. Ten zaciąga się i wydmuchuje
dymek nosem. – Dzięki. Normalnie sam dałbym se radę, ale to bryka ojca, a ja
mam prawko od niedawna. Jakbym rozbił ten wózek to by mnie chyba ze skóry
obdarł!
- Rozumiem. Spoko, nie ma sprawy.
- Jesteś tu pierwszy raz?
- Tak… Nie… Nie wiem… Chyba nie.
- Problemy z pamięcią? – Uśmiecha
się.
- Niestety. – Potwierdzam. – Ale
chociaż raz tu byłem, chociaż nie tak dokładnie jak teraz.
- Mhm, mhm. – Mruczy zaciągając się
papierosem raz jeszcze. Mój też się pali. Nie dymi aż tak jakby mógł. Nie ma duszącego
zapachu lecz prawdziwy aromat. Inny niż znany osobom niepalącym tytoniu. Ten,
kto nie miał go w ustach nie zrozumie. – Pokażę ci co i jak. Ile masz czasu?
- Ile zechcę. – Uśmiecham się
rozsiadając tyłek w fotelu.
- No i o to chodzi. Pełen luzik. –
Chłopak podgłośnił radio. Pink Floyd. – Są spokojniejsze, ale i bardziej
atrakcyjne miejsca w tym mieście. – Poinformował. – Tu jest całkiem dobrze
jeśli chce się zobaczyć codzienność.
- Jest super! Jechałem już metrem.
- Ta? I jak wrażenia?
- Obskurnie. Trochę śmierdząco.
- Brudno?
- I to jak!
- Też je lubię. – Pokiwał głową i
zaśmiał się. – Oto jest typowy miejski krajobraz. Surowe, miastowe piękno.
- Lepiej bym tego nie ujął. –
Zaciągnąłem się papierosem odprężając się jeszcze bardziej.
Za oknem ludzie machali do siebie i
coś krzyczeli. Szedł bezdomny ciągnący wózek z jakimiś gratami i złomem. Potem
nadbiegły ubłocone dzieciaki goniąc innego. W witrynach sklepów przy ulicy
stały grube telewizory w których speaker w garniaku coś ogłaszał. Trzy starsze
kobietki stały przy nich, z boku dyskutując i gestykulując zażarcie. Z ulicy
obok wyjechała z piskiem opon taksówka i pognała przed nami gdzieś w dal.
Jedziemy powoli, czas nas nie ogranicza. Ani koszta. Ani nic.
- Bosko. – Mówię, gdy do moich
nozdrzy dostaje się raz jeszcze zapach paliwa, tym razem jednak zmieszany z
aromatem palącego się Lucky Strike’a.
- Pokażę ci swoją przecznicę, co ty
na to?
- Bardzo chętnie!
Skręcił i przejechaliśmy uliczkę ze
straganami. Potem przyspieszył i mijaliśmy parę wieżowców gdzie znów przybyło
ludzi. Zaraz po nich trafiliśmy na szare bloki mieszkalne i betonowe podwórka.
- Tu, w podstawówce, graliśmy w
gałę z przyjaciółmi. A zaraz za rogiem, o właśnie tam, – Pokazał mi palcem. –
Jest boisko do baseballu. Nie grałem jakoś świetnie, ale parę razy wybierali
mnie w szkole średniej na zastępcę pałkarza. – Ujrzałem błysk w jego oku i kiepsko
skrywaną dumę. – Ale ten sport mnie zawsze rajcował. Karty z baseballistami.
Mam zajebistą białą baseballówkę z siódemką i kij po starszym bracie, trochę
zjechany. Zawsze przed uderzaniem robiłem znak krzyża się. To on mnie tego
nauczył, twierdził, że to przynosi szczęście. I wszyscy przestrzegali, żeby nie
stawać na linii, bo to przynosi cholernego pecha. – Zaśmiał się. A ja
uśmiechnąłem się na wyobrażenie przeskakujących nad liniami chłopaków, jakby
była przeklętą, skażoną ziemią. – Nie czaję tego do końca, ale to były dobre
czasy. Matka siedziała na trybunach z ojcem i nawet gdy nie grałem to oglądali mecz
z niepodzielnym zafascynowaniem. Brat grał częściej, ale jak byłem młodszy i
dopiero zaczynałem kumać, o co biega. Był lepszym łapaczem i dlatego oddał mi kij.
Teraz niestety już nie gra- dorósł. Poza tym znalazł se dziewczynę, pracę i w
kółko jeżdżą jej starych. A tamci mieszkają w Teksasie, więc sam wiesz… - Znów
się zaciągnął. – Odwaliło mu trochę, taki kawał. Ale ma własny wóz więc w
sumie, czemu nie. Buick’a, nie Dodge’a. Ja tam wolałem Dodge’a jakbym już miał
kasę na wóz, ale no on wybrał co innego.
- Ja tak samo. Albo chociaż
Pontiac’a. Ale w końcu to wolny kraj, więc czemu nie? – Skomentowałem.
- Otóż to! Pamiętam jak w weekendy
siadaliśmy dawniej w kuchni i oglądaliśmy na telewizorku przy obiedzie jakieś
głupie filmy familijne. Komedie o dzieciakach, którzy robią coś wielkiego.
Ciągle je puszczają. Wszystkie mają te same fabuły. Nie różnią się niczym poza drobnymi
detalami i imionami bohaterów. – Kiwnął głową sam do siebie. - Nawet aktorzy są
tak samo ucharakteryzowani!
Obaj zaśmialiśmy się.
- Wtedy właśnie często
rozmawialiśmy o samochodach i… - Zawiesił głos i wybałuszył oczy po czym pokazał
palcem na ulicę.
- Tam idzie moja była. Straszna z
niej zdzira. Wiem, że każdy tak gada, ale ona wyjątkowo, zaufaj mi, stary. Z
jednej strony miałem szczęście by z nią być, bo na laskę lecą faceci z dwóch
najbliższych przecznic, ale ona jest cholerną egoistką. Rzuciłem ją dwa
tygodnie temu. Kumpel z bloku gadał, że widział, jak spotykała się z innym. Takim gnojkiem
z ulicy dalej...
Opowiadał o tej Modzie na Sukces, a ja pół-słuchając
znów wyjrzałem przez okno. Tu było bardziej sucho, niż na pozostałych ulicach
jakimi jechaliśmy. Pewnie dlatego, że podjeżdżaliśmy pod górę i woda szybko spływała
stąd ku dołowi. Coraz mniej bloków. Na oko było już popołudnie, ale ciężko
stwierdzić, bo szare chmury wciąż przesłaniały słońce i całe, lazurowe o tej
porze, niebo.
- Dokąd jedziemy? – Przerwałem mu w
monologu.
- Do mojego ulubionego pubu. –
Odparł niewzruszony. – Zjemy po hamburgerze, napijemy się i przejdziemy. Chyba,
że nie chcesz, to mów teraz!
- Nie mam nic przeciwko, byle
wołowina była prawdziwa. – Uśmiechnąłem się zadowolony z pomysłu.
- Zawsze! Mój stryj był tam kiedyś
właścicielem. Teraz pałeczkę przejął jego kumpel z college’u. Znam go od
dziecka, więc wiem, że czuwa nad tym, aby nie była to jakaś podrzędna i
zapuszczona speluna. Uznając, że nie każdy pub w tym mieście jest speluną. –
Zauważył wypalając papierosa i wywalając peta za uchylone okno. Potem
zorientował się, że w radiu leci Elvis i zaczął uderzać rytmicznie palcami w
kierownicę. Futrzane kostki wesoło podskakiwały jakby również były chętne do tańca.
Podjechaliśmy na parking. Obok
neonowy znak zapraszał swoją pomarańczową jaskrawością na Burgery z Procentem u Steve’a. Mój kompan zaparkował obok jakiegoś
białego Camper’a. Wspólnie udaliśmy się betonowym parkingiem do knajpy. W
drzwiach minął nas facet w skórzanej kurtce w okularach przeciwsłonecznych
rzucając mi pełne uprzejmości spojrzenie, które nieco skrępowany odwzajemniłem.
Gdy znaleźliśmy się wewnątrz rozejrzałem się dokoła. Siedziało tam może z
dwudziestu mężczyzn w naszym wieku i starszych. Stało nie więcej niż dziesięć
drewnianych stolików, przy każdym z kolei nie więcej niż cztery krzesła. Na
ścianach zawieszone obrazy na zamiennie z plakatami w półmroku jeszcze
nieoświetlonej sali. Pod stołami, na drewnianej podłodze, masa ulotek i gdzie
nie gdzie puste butelki po piwie. Siadamy przy barze na wysokich stołeczkach
ustawionych wzdłuż. O nie! Usiądź obok mnie, bo ten jest czymś uwalony.
Widzisz? Przyjrzyj się, pod światło widać. Wygląda na coś klejącego więc lepiej
nie dotykać.
- Poprosimy burgera z serem i
sosem. Po jednym. – Powiedział kelnerce, gdy ta wychyliła się zza zaplecza. Jej
młoda buzia pokryła się promiennym uśmiechem. Podeszła bliżej nas żeby się
przywitać.
- Cześć! Się robi. – Zanotowała i
odeszła w stronę okienka za sobą. – Po jednym dla tych przy barze! – Krzyknęła
za siebie, po czym wróciła do nas. – Chcecie coś jeszcze? Jakieś piwko może?
- Poprosimy po jednym i dopisz to
na mój rachunek, bo nie mam dziś forsy. – Mrugnął do niej.
- Kolega też? – Spojrzała na mnie.
– Nie ma sprawy. To przejezdny?
- Z Europy. Ale całkiem w porządku
jak tak sobie gadaliśmy.
Uśmiechnąłem się do niej i
przywitałem. Wtedy zdałem sobie sprawę, że już nie jestem mokry. Tylko nogawki
spodni pozostały lekko wilgotne, ale w porównaniu do tego co było, to
praktycznie nic.
- Podam za minutę. – Puściła do
niego oczko i zniknęła w drzwiczkach po lewej.
- Teraz ją mam na oku. –
Poinformował. – I chyba ze wzajemnością. Jak sądzisz?
- Myślę, że tak. – Wyszczerzyłem
się. – Lubi cię, to widać.
- I te ich brązowe spódniczki… -
Obejrzał się na drzwi, w których zniknęła. – Miodzio.
Chwilę potem pojawiła się z
talerzami dla nas. Były na nich wielkie, wypchane po brzegi mięchem i serem
burgery. Ociekające sosem, parujące i pachnące jak milion dolarów, a kosztujące
zaledwie cztery. Postawiła je przed nami i uśmiechnęła się powtórnie, co
uwydatniło jej subtelne rysy twarzy.
- Smacznego. – Zwróciła się do
mojego nowego kolegi, potem schyliła się pod ladę skąd wyciągnęła dla nas
piwka. Otworzyła je i postawiła na ladzie. – I na zdrowie, chłopcy.
- Nie napijesz się z nami? –
Zapytał jej marszcząc czoło.
- Wiesz, że nie powinnam, jestem w
pracy.
- Oj, jednym piwem się nie upijesz.
Poza tym niedługo wieczór.
- Ani słowa stryjowi! – Pokiwała
palcem i wyjęła spod lady kolejną butelkę dla siebie. – Dobra!
- No to za co? – Zapytał szatyn patrząc
na mnie. Oboje wtedy się na mnie spojrzeli, a ja miałem totalną pustkę w
głowie. Cholerna głowa.
- Hm… - Zamyśliłem się i podrapałem
po głowie w geście zmieszania. – Dobra, to może za Amerykę?
- Za Amerykę? – Zapytał kierowca
patrząc na kelnerkę.
- Za Amerykę! – Kiwnęła głową
porozumiewawczo.
Wtedy wszyscy na raz
wykrzyknęliśmy: „za Amerykę!” i pociągnęliśmy z butelek.
A ty, co? No pij! Przecież
postawiła też dla ciebie! Śmiało! Bardzo dobre, spróbuj tylko! Z pianką aż po
sam gwint. Czuć goryczką, choć smak jest też lekko kwaskawy.
Po dwóch łyczkach na zwilżenie
gardła i języka zabraliśmy się do pałaszowania naszych kanapek. Smakowały
jeszcze lepiej niż wyglądały i pachniały. Czuć było cebulę, ale świetnie
przysmażoną, nie jakąś taką delikatnie rumianą. Sos BBQ był lekko ostry. W
połączeniu z gazowanym piwkiem sprawiał, że kubki smakowe dosłownie szalały. Do
tego pomidorek i roztopiony ser.
Dostrzegłem, że za oknem powoli
robiło się szarawo, ale zachód słońca był z drugiej strony więc nie było go niestety
widać. Chociaż nie waliło światłem po oczach.
Nigdy wcześniej nie czułem w ustach
takiej symfonii. Nie czuć nawet soli, bo inne przyprawy stłumiły jej niewątpliwą
obecność. Kelnerka usiadła na ladzie obok stołka, o którym mówiłem ci wcześniej
byś na nim nie siadał. Zamknęła oczy rozkoszując się smakiem trunku i odchyliła
głowę do tyłu. Jej włosy zsunęły się z ramion i bezwładnie zawisły sobie zakrywając
plecy.
- Hej? Przepraszam! – Odezwał się
ktoś z tyłu. Wszyscy odwróciliśmy się i spojrzeliśmy na wąsatego motocyklistę w
okularach. Był najwyżej pięć lat starszy ode mnie, ale nie więcej. – Czy można
dać głośniej?
- Oczywiście! Już się robi! –
Kiwnęła głową kelnerka podchodząc do drzwi, gdzie obok prawego skrzydła stał
sprzęt muzyczny.
Chwilę później po sali rozniosło
się Hello, I Love You, The Doors-ów,
a ludzie wstali ze swoich krzeseł i zaczęli wesoło podskakiwać ucieszeni muzyką
trzymając w rękach swoje brunatne buteleczki z procentami.
- Ślicznie dziękuję! – Ukłonił się
i podbiegł do paru mężczyzn bawiących się przy stoliku w samym rogu.
Cała sala ożywiła się. Szmery
dyskusji zmieniły się w głośne rozmowy, ci którzy wstali zaczęli zachęcać do
przyłączenia się pozostałych, siedzących jeszcze, gości. Nikt się nie zataczał,
za to wszyscy zadowoleni oraz kulturalni, bardziej lub mniej rytmicznie ruszali
się do muzyki. My jako jedni z nielicznych siedzieliśmy na swoich miejscach
twardo, w końcu trzeba było dokończyć posiłek. Nie trwało to jednak długo. Już
w połowie kolejnej piosenki kolega zaczyna ruszać wesoło głową kiwając raz na
mnie raz na swoją koleżankę.
- No, no! Nie bądźcie sztywniaki.
Chodź, zbierzemy butelki spod stołów. – Zaśmiał się wskazując palcem za swoje
plecy.
- Od kiedy to jesteś taki chętny do
sprzątania pubu? – Zaśmiała się opierając łokciami o ladę. – Ale nie dam się
prosić, bo Blue Cheer się nie odmawia. – Stwierdziła, po czym przeskoczyła
ladę, złapała go za rękę i razem popędzili w tłum ludzi bawiących się na sali.
Nie wiem jak ty, ale ja tam idę z
nimi. Siedź tu jak chcesz, ale ciekaw jestem kiedy znów nadarzy ci się taka
okazja. I zostawiam piwo. Nie sądzę, by ktokolwiek chciał mi tu czegokolwiek
podsypać, spójrz tylko na tych ludzi! Coś niesamowitego!
Wstałem i pognałem za nowymi
znajomymi. To co robiłem nie nazwałbym tańcem, ale nikt tu się wzajemnie nie
ocenia więc sam siebie też nie będę, bo po co? Takie rzeczy psują tylko dobry
nastrój i sprawiają, że zaczynamy się niepotrzebnie krępować. Przyglądając się
otaczającym mnie ludziom dostrzegłem wśród nich bawiące się kobiety. Z początku
zdawało się, że jest ich niewiele, ale faktem było, że panowie praktycznie
zawsze byli w towarzystwie jakiejś. W dodatku praktycznie każda miała loki i
sukienkę. Zdarzały się rzecz jasna wyjątki. Każda jednak, bez wyjątku obracała
się radośnie i przemykała żwawo ze swoimi partnerami pomiędzy stoliczkami.
Przymrużone oczy od szerokich uśmiechów odbijały w ich źrenicach blask żółtych
żarówek zwisających z sufitu. Panowie dorównywali im kroku. Niektórzy widocznie
zakochani, inni jedynie chcieli jakoś spożytkować nadmiar buzującej wewnątrz
siebie energii. Ja wróciłem na chwilę dopić piwo i szybko znów byłem wśród tych
wszystkich sympatycznych ludzi. Na Monday,
Monday kelnerka zatańczyła ze mną, a nasz kumpel podskakując tuż obok,
śmiał się z moich koślawych ruchów by popisać się przed swoją panną. Nikt
jednak nie brał tego do siebie, bo przecież to tylko koleżeńskie żarciki. Później
kręciliśmy się w trójkę, a zaraz potem dołączyła do nas trójka nastolatków żeby
zatańczyć z nami do The Sound of Silence.
Kelnerka wtedy przyjęła zamówienia od oczekujących na nią przy ladzie ludzi, po
czym szybko wróciła do nas. Jak się zmęczyliśmy wszyscy zamówiliśmy jeszcze po
jednym piwie i tańczyliśmy dalej. Gości szybko przybywało, ale i pracowników,
więc niedługo nasza znajoma mogła pozwolić sobie na zabawę bez obaw o klientów.
Zrobiło się nam gorąco i
stwierdziliśmy, że wyjdziemy przed pub. Tamta została, bo ktoś zbił piwo i
trzeba było szybko zebrać szkło z podłogi. Okazało się, że dworzu było już
ciemno. Wiatr szurał suchymi liśćmi po jezdni, a zza nieszczelnych ścian Steve’a dochodziły dźwięki muzyki i
krzyków bawiących się.
- Chodź, jak już tu jesteśmy to
pokażę ci jeszcze jedno miejsce! – Machnął na mnie ręką szatyn. Podszedłem
szybszym krokiem i przeszliśmy razem pustym parkingiem. Zaraz za nim rosło coś
wyglądającego na lasek. Przecisnęliśmy się pomiędzy paroma drzewami i już chwilę
później dotarliśmy na skraj góry na której się znajdowaliśmy. – Spójrz!
Podszedłem bliżej niego i obaj
patrzyliśmy z góry na rozświetlone kolorowymi neonami miasto. Nie było stąd
słychać ani muzyki, ani samochodów, ani niczego prócz delikatnego wiatru. Obraz
tego miasta nocą onieśmielał. Zdawał się być nieprawdziwy. Pomimo chłodnego
wiatru na spoconej tańcem twarzy, to wydawało się być tylko jakimś podrzędnym
złudzeniem. Z bliska były bardziej widoczne latarnie i blask świateł z okien
domów, dalej zaś wieżowce i wielkie napisy migające w rytm bicia serca Nowego
Jorku. Niby nikt go nie słyszy, ale będąc tu, otoczony nicością ciemności i
patrząc na ten ogrom migocących światełek i przestrzeni zdaje się być owo bicie
jedynie na wyciągnięcie ręki.
- Nie mam słów… - Zająkałem się. –
Nie wiem jak to ująć.
- Czy to ona? – Zapytał nie patrząc
mi w oczy.
- Słucham?
- To dla niej tu jesteś, prawda?
- Ach! Tak… - Przypomniało mi się.
Miał rację. Przecież nie trafiłem tu bez powodu. Chciałem zobaczyć jej blask.
Wolnej, szalonej, pięknej i niepowtarzalnej Ameryki.
- Tak ją sobie wyobrażałeś?
- Nie. – Odparłem uśmiechając się
bardziej sam do siebie niż do niego. – Trochę tak, ale niedokładnie.
Pokiwał głową w ciemności. Widzisz
to? Nie jest to możliwe do opisania w żadnych znanych mi słowach. Zza naszych
pleców zabrzmiał dźwięk Dust in the Wind.
Ktoś z pracowników pewnie znów dał głośniej. Przykucnąłem. Przy jednym z lepiej
widocznych domów stał w blasku latarni piękny, karmazynowy Dodge.
- Ona jest najpiękniejsza. I nigdy przenigdy,
żaden człowiek nie zrobił ani nie zrobi nic równie niesamowitego. – Powiedziałem
z pewnością w głosie.
- Prawda. – Mruknął.
Staliśmy jeszcze przyglądając się
lecącemu wysoko nad naszymi głowami samolotowi. Uśmiechnięci, zamyśleni i
wolni.
- Chcesz wracać? – Zapytał w końcu.
- Leć! – Odparłem pewny, że tamten chce
już dołączyć do swojej przyjaciółki.
- W porządku. Baw się dobrze! –
Poklepał mnie po ramieniu i zniknął w cieniu drzew.
Popatrzymy jeszcze sekundkę i też
lecimy, co nie? Cieszę się, że przeszliśmy to razem, że dotarliśmy tu i nic nam
w tym nie przeszkodziło. Mam nadzieję, że nie była to dla ciebie strata czasu.
Ludzie mają wybujałe marzenia. Chce
im się Bora-Bora, Hawajów, Egiptów i innych, huk wie jak wymyślnych, miejsc.
Najlepiej by im dać darmowy rejs jachtem dookoła całego świata. Chociaż pewny
jestem, że i to by nie wystarczyło by ich usatysfakcjonować. Moim miejscem ze
snów jest ten stary i brzydki Nowy Jork. Pragnę podkreślić- ten brzydki. Nie ten sztucznie piękny,
Broadwayowski, odpicowany od dna kanałów po szczyt WTC. Naturalnie miejski.
Szkoda tylko, że nigdy nie będzie mi dane zobaczyć prawdziwego kształtu
sylwetki Ameryki z tamtych lat. Jednak nie będę się tym martwić. Jestem pewny,
że ona nie chciałaby bym się tym przejmował. Bo po co, gdy noszę ją w swojej
głowie. Ze wspomnieniami tego, co nigdy się nie wydarzyło. I w sercu. Dziurawym
lecz wiecznie żywo kochającym iluzje rzeczy i ludzi, którzy przewinęli się
przez moje dwudziestoletnie życie. Ta Ameryka... Jest miejscem do którego
zawsze mogę od nich uciec. Dziś uciekliśmy tam razem. Ty pewnie i tak wolisz te
swoje cholerne Bora-Bora. Ha! Ale kogo normalnego urzekłby jakiś tam odór
benzyny i tłustych burgerów, gdy ma on niebiańskie wyspy Pacyfiku? Trzeba być
ostro pochrzanionym, jak na przykład ja. Nie będę cię przekonywać do swojego
stanowiska, bo wiem, że i tak nie dałbym rady. Liczę tylko, że ten czas wspólnie
spędzony ze mną i moją śliczną Ameryką był dla ciebie czymś chociaż w połowie
tak przyjemnym, jak dla mnie. Mi się podobało znacznie bardziej, niż początkowo
przypuszczałem. Było to takie żywe wyobrażenie, że aż głupio mi, że wziąłem
żarcie na krechę, gdy miałem ze sobą forsę. I że nie zatańczyłem z nimi do Dust in the Wind. A teraz zniknę i
pewnie tu już nie wrócę. Mam nadzieję, że nie będą mieć mi tego za złe. Mam
jednak taką wyimaginowaną myśl, że ludzie stąd nie umieją się denerwować, ani
smucić. Czyż to nie cudowne?
Pomachaj jej ładnie. Unieśmy się
jeszcze raz nad całym miastem. Nad Burgerami
z Procentem. Nad parkingiem pełnym Dodge’ów. Nad wszystkim tym, co widzą
oczy mojej (i twojej) wyobraźni. I teraz, można otworzyć oczy i wrócić do
rzeczywistości, mając w pamięci wszystko to co widzieliśmy. Zatrzymaj ją. Ode
mnie na pamiątkę. Oto ona- twoja własna Ameryka z lat 60-tych. Dostałeś kiedyś
od kogoś taki prezent? Nie odpowiadaj, ja wiem, że nie. Niech będzie tylko
twoja. Niech nikt ci jej nie ogarnie. Niech będzie w swoim brudzie i surowości
wywoływać zawsze uśmiech na twojej twarzy i rozpromieniać ją w deszczowe dni.
Niech podjedzie zajebisty Dodge i zabierze cię w takie dni w świat nieidealnej
perfekcji, takiej gdzie dasz radę usiąść, odpocząć i uśmiechnąć się sam do
siebie, jakkolwiek szaleńczo by to nie wyglądało.
Powodzenia!
Komentarze
Prześlij komentarz