Szaleczenie


Nie od wczoraj wiadomo, że lubię ciężkie brzmienia muzyki metalowej. Genezą tego było moje gimnazjum, gdzie więcej osób z otoczenia preferowało bardziej rock niż rapu. Pierwszymi moimi miłościami zauroczeniami był Linkin Park i Evanescence. Chwilę po nich wleciał Korn, Rammstein, Nightwish i Within Temptation. Tak też mieszałem sobie rocka z metalem i gothic'iem. 
Czasem wlatywały na chwilę typowo amerykańskie zespoły typu Escape the Fate lub System of a Down, lub kuriozalne japońskie Maximum the Hormone. Przez chwilę miałem też fazę na Sabaton i Eluveitie, chociaż wszystkie powyższe to już czasy licealne. Z kolei będąc w gimnazjum i poznając Korn nie dało się nie poznać Slipknota. Slipknot bowiem to zespół z pomysłem na siebie. Pojebanym i budzącym niepokój u osób patrzących na niego z boku, ale zdecydowanie oryginalnym pomysłem. Mroczny klimat, ciężki charakter i fenomenalna barwa głosu wokalisty Slipknota, Coreya Taylora dawały to coś, w czym dało się zakochać. 

Przez kolejne lata pokochałem jeszcze Stream of Passion, Elysion, Lacuna Coil, Merge i Carrion, ale Slipknot był ostatnią tak ciężką grupą, której słuchałem nałogowo. 
Evanescence i Nightwish się zeszmacił.
Linkin Park umarło.
Nowy Korn mi nie podszedł.
Rammstein w sercu umarł przez naukę niemieckiego.
Within Temptation, Escape the Fate, Sabaton, Eluveitie mi się przejadły.
Stream of Passion się rozpadło
Elysion niczego od dawna nie nagrywa
Merge mnie ostatnio jakoś nie przekonało. Carrion też.

I tak też lata mijają, moda się zmienia, stare utwory się przejadają i tylko dwa zespoły trzymają wciąż swój poziom — Lacuna Coil oraz Slipknot.
Lacuna ma charakter, ma świetną wokalistkę, Cristinę Scabbię z ładnym głosem, zajebistą osobowością, charakterem i zainteresowaniami, ale sam zespół jest dość powtarzalny, a sama barwa i możliwości głosu Cristiny nie są jakieś szokujące. Ot zespół, który można kochać latami, ale raczej nie do szaleństwa. 
Slipknot ma dwie twarze, które poznaje się latami, zgłębiając ich dyskografię. Te twarze nie biorą się ze zmiany pomysłu na siebie, ani wkupywania się w łaskę fanów i publiczności, lecz możliwości, jakie daje Slipknotowi Corey Taylor. Corey imponująco growluje. Robi to ze świetną dykcją, przez co da się faktycznie zrozumieć słowa wychodzące z jego zdzierającego się gardła. Corey jednak także — jak już zdążyłem wspomnieć — ma przepiękną barwę głosu. Ballad Slipknota jest niewiele, lecz te potrafią człowieka rozwalić, zwłaszcza gdy zdaje sobie sprawę, że słucha tego samego człowieka, który chwile temu darł mordę jak psychopata. 
Co takiego ma w sobie Slipknot? Wiele. Przykładowo, na sobie ma maski. Psychodeliczne, przerażające mordy, których wolałbyś nie spotkać na ulicy. Ma też chore teledyski wypełnione diabolicznymi treściami, paskudztwem wszelkiej maści, krwią, robactwem, sekciarzami, trupami etc. Generalnie 80 proc. treści utworu to przeważnie growl. Pozostałe 20 proc. to jakiś ciekawy, kontrastujący z resztą dźwięk — gitarowy riff, brzmienie jakiegoś dziwnego instrumentu, chórku lub melodyjki, której niewielki chociaż dodatek sprawia, że cała piosenka staje się wyjątkowa i niepowtarzalna. Czasem wchodzi też jakiś wers ZAŚPIEWANY przez Coreya. Wtedy to jest miód na serce i uszy (chociaż miód w uszach to już raczej nie).
Jeżeli chce się poznać wokal Coreya Taylora lepiej jest poznać jego drugą grupę, Stone Sour, która reprezentuje już muzykę rockową. Czemu więc skoro tak zachwycam się Taylorem i tym jaką ma on barwę głosu, to nie wolę właśnie Stone Sour od Slipknota? W Stone Sour brakuje charakteru i jaj. Ten zespół jest poprawny. Tam też wyjątkowość barwy głosu Coreya nie jest możliwa do wychwycenia, bo zwyczajnie jest go za dużo. Nie kontrastuje on z niczym, co uwydatniłoby jego kunszt. Światło jest szarością, gdy nie widzi się ciemności. 



Ostatnio byłem na koncercie Slipknota, na który to pojechałem sobie specjalnie do Gdańska. Doświadczyłem tam wielu skrajnych emocji, uczuć, jakich się nie spodziewałem oraz doświadczeń, których nie zapomnę jeszcze długo. Występ był poprzedzony koncertami dwóch supportów — Vended, czyli zespołem syna Coreya Taylora, a także Jinjer, czyli ukraińskiej grupy metalowej, gdzie wokalistą jest kobieta z naprawdę imponującymi umiejętnościami (polecam, chociaż się zapoznać). Oba jakoś mnie nie porwały, chociaż publiczność szalała, co i udzieliło się mnie. Bawiłem się świetnie i gdy przyszła kolej na gwiazdy wieczoru to przyznam, że byłem zmęczony. Nie spodziewałem się, że to jeszcze nic w porównaniu z tym, jak będę zmęczony dwie godziny później. 

Starałem się pozostać jak najbliżej sceny, żeby móc przyjrzeć się członkom zespołu. Mieli założone na twarze swoje charakterystyczne, niepokojące maski, tak samo ich stroje budziły grozę, a całe oświetlenie i aranżacja sceny oraz instrumentów były dość nietypowe. Górowali nad nami i absolutnie zdominowali scenę, na której byli. Wspominając to kilka dni później, aż ciężko mi jest wyjaśnić, dlaczego, jednak uważam, że nagłośnienie stadionu było tego wieczoru równie ważne dla ekipy, co rozplanowanie przestrzeni i gra światłami, które robiły fenomenalną robotę. Każda z piosenek była okraszona inną gamą kolorów i sposobem, w jaki poruszał się zespół. Niestety nie było mi dane długo nacieszyć się bliską obecnością zespołu i to z własnego wyboru. Nie same światła reflektorów tworzyły show. W trakcie drugiego utworu zza zespołu zaczęły rytmicznie buchać słupy ognia. Bijący od nich żar połączony z przytłaczającą bliskością rozgrzanego i spoconego tłumu oraz zmęczeniem po szaleństwie sprawił, że można było poczuć się jak w saunie, a nawet gorzej.
Duchota, ciasnota, cykliczne uderzenia gorąca i gwar. Do tego zaraz rozpoczęło się zakrojone na szeroką skalę pogo. Niby dawałoby to odrobinę możliwości manewru i ruchu w jakąkolwiek wolną przestrzeń, a więc i powiew względnie świeżego powietrza, ale to wciąż było niewiele. Trzeba było wrzucić trochę na luz i zgasić lekko zapał wewnętrzny, żeby nie dać się zdusić do reszty.
Kilka osób musiało wycofać się na bok imprezy, bo nie dawało rady. Jeden chłopak omdlał i osoby obok zaczęły go policzkować, dzięki czemu szybko udało się go ocucić, a następnie pomóc się oddalić. 
To właśnie fani Slipknota i tzw. metale. 
Ta społeczność jest bardzo otwarta i serdeczna względem siebie. Nie mówię tu jedynie o miłośnikach metalu, ale i rocka. Fani tej muzyki potrafią dosyć szybko pokonywać dzielące się bariery, aby razem się bawić, wygłupiać, ale i wspierać. Gdy w trakcie pogo ktoś upada, momentalnie dookoła niego tworzy się krąg ludzi, którzy wyciągają ręce, aby pomóc tej osobie wstać. 
Widok osłabionego chłopaka i własne zmęczenie lekko mnie zlękły, ale konieczne z racjonalnego punktu widzenia ostudzenie własnego zapału na dwie piosenki nie wygasiło mojej radości z bycia tam tu i teraz. Gdy podkręcili klimę i zgasili ogień, wróciłem do gry. Było fantastycznie. Znałem każdą piosenkę i chociaż nie powinienem krzyczeć, ani głośno śpiewać, bo byłem niedługo po zabiegu na migdałki, po których miałem się oszczędzać, to ciężko było tu zachowywać umiar. Uważałem, żeby nie dać się ponieść, ale nie powiem, żebym z perspektywy czasu uważał, że moje szaleństwo było na pół gwizdka. Jestem dla siebie pełen podziwu, że w tamtych chwilach zachowałem jakąś dozę rozsądku, ostrożności i odpowiedzialności. Brawo ja!

Na uniesionych rękach tłumu płynęły kolejne osoby. Ludzie odbijali się od siebie, tańczyli, krzyczeli, śpiewali, klaskali, skandowali przeróżne rzeczy. Każda piosenka zdawała się trwać wieczność, w trakcie której działo się tak wiele, że aż trudno było mi to jakoś odnotowywać to w pamięci. 
Gdy tylko odnajdywałem w sobie jakieś resztki, wyczerpanych dawno sił, wykorzystywałem je na to, żeby podskoczyć jeszcze te kilka razy ku chwale gwiazd wieczoru. 

Slipknot dał popalić, ale niektóre słowa Coreya — który pomiędzy piosenkami mówił o tym, że jesteśmy wielką rodziną i musimy o tym pamiętać, wspierać siebie, a także pogrążoną w wojnie Ukrainę — poruszały serce. Dwa razy łzy podeszły mi do oczu, a serce podeszło do gardła. Wydawać się to może irracjonalne na widowisku zespołu heavy metalowego, jednak gdy emocje są tak ogromne, to serce rośnie wraz z nimi. Może to właśnie z tego powodu ludzie stają się bliżsi sobie, bardziej skorzy do współczucia, zrozumienia i pomocy. Granica płaczu nie została przekroczona, chociaż brakowało niewiele. Nie hamowałem się i nawet myślałem, że łzy wzruszenia, zmęczenia i radości jakoś ze mnie wypłyną, ale jakoś do tego ostatecznie nie doszło. Napięcie jednak zostało rozładowane przez kontynuowanie koncertowego szaleństwa. 

Będę wspominał ten koncert jako jeden z trzech najlepszych, na których byłem. Daleko mi do zapaleńca. Nie jestem typem koncertowicza, bywalca festiwalów muzycznych czy festynów. 
Pójście na jeden koncert na rok czy nawet parę lat w zupełności mi wystarcza, ale, jednak gdy dziś piszę ten Wywód, odczuwam jakąś tęsknotę. Byłem wykończony, zlany potem swoim i dziesiątek ludzi dookoła. Koszulka, którą miałem na sobie 24 godziny później wciąż była mokra, co tylko świadczy o tym, jak intensywnie było. Jestem w stanie przypomnieć sobie tę bezsilność i na samą myśl o niej czuję wciąż strudzenie. Wciąż mi jednak mało, brakuje czegoś i mam nieodparte wrażenie, że bez tego czegoś nie odpocznę. Chcę spożytkować na coś te liche siły, które są głęboko we mnie uśpione. Wyżyć się — poczuć, coś więcej od tego, że nie jestem i istnieję, lecz to, że żyję. Nie wiem, jak to zrobić, ale dzięki koncertowym emocjom, jakich dostarczył mi Slipknot, i temu, że znalazłem się na granicach wytrzymałości, przypomniałem sobie, ile potrafię, poczułem, jak wiele we mnie tkwi i znalazłem to zakopane, gdzieś głęboko pod warstwami swojego marazmu i zdemotywowania. 

Nie wiem, jak mam się spod tego uwolnić, ale tak sobie pomyślałem...
Czasem odpoczynek może zabliźnić rany, w których wciąż są odłamki po przeżytym wybuchu. Czasem złamana kość zrośnie się krzywo i trzeba złamać ją ponownie. Czasem chaos przynosi spokój i na masakrze buduje się sacrum. Masacrum.
Może skoro stagnacja jest problemem, to szaleństwo będzie leczeniem?

a tu potem wstawie filmik


Komentarze