Rozdział 5.2 - Wielka Podróż


Kolejny dzień wędrówki rozpoczynał się dość obiecująco. Droga, którą szedł Roth była ścieżką ujrzaną podczas snu na wybrzeżu. W koło rosły wysokie iglaste drzewa, a za nimi rozciągały się szczyty gór Urlanu.
Stromy gościniec prowadził Rotha na szczyt najwyższej góry w okolicy. W jego myślach wciąż przewijało się pytanie: "Kim był mężczyzna ze snu?".
Przypominał jakiegoś świetlistego, niematerialnego ducha, jednak jego łzy wydawały się być jak najbardziej prawdziwe. To o czym mówił było równie zagadkowe, co sam Roth. Wdrapując się na duży, szary głaz leżący na środku drogi, doszedł do wniosku, że kimkolwiek był, musiał znać Rotha lepiej niż on sam się znał i wiedzieć, co powinien robić oraz gdzie być.
Wątpił jednak w to, że uzyska odpowiedź na pytanie, kim jest. Gdy próbował się czegoś o sobie dowiedzieć, prawie natychmiast przebudził się. Jedyną wskazówką był ten zamek w górach. 
Dotarł na szczyt. Widok, który tam ujrzał wprost zapierał dech w piersiach. Był o niebo lepszy od wizji opuszczonej twierdzy i proroctwa śmierci na końcu jakiejś drogi.
Stanął na polanie porośniętej krzewami malin, jagód i poziomek oraz okręgiem jabłoni, który z jednej strony kończył się drogą, którą Roth tu przyszedł, a z drugiej, naprzeciwko wejścia, trzymetrowym wodospadem. Ów wodospad tworzył niewielkie jeziorko z pływającymi w nim złotymi rybkami. Żadnego chwastu, żadnej gołej skały, tylko pełna życia, zdrowa zieleń matki natury. To miejsce aż pachniało świeżością.
Roth zerwał jabłko z drzewa i zebrał garść soczystych malin, następnie posilił się nimi. Zerknął raz jeszcze na otaczającą go naturę, jeszcze raz popatrzył na tą fenomenalną scenę, po czym w swojej głowie pojawiły się znane mu już słowa ze snu: „Nie trać czasu, bo masz go mało". Z żalem podszedł do wodospadu i pewnym krokiem przekroczył ścianę wody. Jego oczom ukazała się jaskinia porośnięta na ścianach jaskrawymi minerałami. Gdy jego źrenice przyzwyczaiły się do ogarniającego jaskinie mroku, ujrzał w jej głębi tunel. Ruszył w jego stronę szybkim, pewnym krokiem. Z obu stron na ścianach przez cały czas drogę rozjaśniały dziwne kamienie. Przypominały one diamenty, jednak od każdego z osobna bił własny blask. Takiego rodzaju skał nie znał, widocznie musiał być on bardzo rzadki, o ile nie całkiem unikalny. 
Roth szedł tą drogą jakieś pól godziny, czasem skręcając, schodząc w dół lub w górę, aż dotarł do schodów przy których kamienie zmieniły zabarwienie na żółte. Zaczął wspinać się po nich na górę odczuwając bryzę powiewającą ze szczytu. 
Zastanawiało go, co się stanie po znalezieniu twierdzy. Co tam znajdzie? Lub kogo? Czego się dowie? Czy tam umrze? 
Schody się skończyły. Kolejny raz drogę Rotha przecinał głaz. Ten jednak był wprost ogromny, a za nim znajdywało się przejście. Mężczyzna zebrał siłę swojej woli i z nieznacznym trudem przeturlał go trochę by odsłonić kolejną ścieżkę wiodącą go ku górze. Słońce chwilowo oślepiło mu oczy. Chwilę później oglądał już, rosnące dookoła, dorodne jeżyny. To była ostatnia część drogi… drogi do odpowiedzi.



Komentarze